Ludzie w biurze trzymają się za ręce

Jak zadbać o człowieka chorującego na śmiertelną chorobę?

Magda Małkowska

W Toruniu kwiecień obchodzony jest jako miesiąc walki z rakiem. Również w Toruniu powstała Akademia Walki z Rakiem. Dziś swoje filie ma w 11 miastach w Polsce, m.in. w Gdańsku, Warszawie, Wrocławiu, Białymstoku, Zamościu i Częstochowie. Swoim podopiecznym oferuje wsparcie psychologiczne, psychoedukacyjne, porady dietetyczne, rehabilitację. Dlaczego to wsparcie jest tak ważne? Przeczytajcie reportaż Magdy Małkowskiej - Vivat Akademia.

Słowo „Akademia” kojarzy się z pompą, dostojeństwem i śmiesznymi biretami akademików w togach, obowiązkowo ex catedra. „Walka” brzmi agresywnie i niebezpiecznie, a „rak”… wiadomo jak. Jednak Akademia Walki z Rakiem, wymyślona w Toruniu już dekadę temu, nie jest ani miejscem teoretycznych rozważań, ani bojowych manewrów, a temat choroby onkologicznej, chociaż obecny, zepchnięty został tu na drugi plan. Na pierwszym, bardzo rozległym, jest pełnia życia.

Kwiecień w gdańskim oddziale Akademii, od 9 lat działającym przy Fundacji Hospicyjnej, nie należał do miesięcy szczególnych. Żadnych fajerwerków, konferencji, festynów, jedynie zwykła codzienna praca grupy ludzi zaangażowanych w projekt przestawienia się na inny tryb myślenia o sobie i świecie. Na myśli mam zarówno niewielki zespół wykładowców, jak i około stuosobowy rocznik, złożony z osób będących w trakcie terapii onkologicznej lub rekonwalescencji bądź tych, którzy wspierają chorych. I liderzy zajęć, i ich kursanci bardzo odbiegają od jakiejkolwiek akademickiej sztampy, chociażby dlatego, że nie ma tu mowy o sztywnej realizacji narzuconych z góry tematów ani przyjmowania wiedzy „na słowo”. Delikatna psychika człowieka chorującego tak niebezpiecznie, więc stojącego wobec rzeczywistego zagrożenia życia, nie znosi fałszu i odcina się od wszelkiej retoryki.

Kwietniowych zajęć w Akademii było sporo. Tam, gdzie mogłam, weszłam. Tam gdzie nie, poprosiłam o rozmowę. Na początku, bez przygotowania, trafiłam na spotkanie grupy bardzo zaawansowanej – zarówno stażem w Akademii, jak i w pracy nad sobą. – Osoby przychodzące na zajęcia do Akademii i realizujące jej różne kursy często nie chcą się potem z nią rozstawać. To środowisko staje się dla nich ważne – mówi Danuta Stopieńska, terapeutka, a zarazem koordynatorka gdańskiego oddziału. – Stworzyliśmy dla nich Klub, w którym dwa razy w miesiącu mogą wciąż się spotykać, wymieniać doświadczenia i wspólnie pracować ze swoimi przekonaniami. Kieruję nim z wielką przyjemnością.

Pierwsze drzwi

Nazwa „Klub Akademii” sugeruje luz wpisany w statut i rzeczywiście weszłam na bardzo luźne rozmowy o ziółku, robiącym karierę wśród zwolenników systematycznej detoksykacji organizmu. Na fundacyjnej werandzie wymieniano się właśnie adresami sklepów z czystkiem w ofercie. – Najlepszy rośnie dziko w Grecji – usłyszałam, jeszcze zanim usiadłam. Na stole skromnie – zielona herbata, roiboos, dzbanek z wrzątkiem i filiżanki. Wśród klubowiczów, jak się wkrótce okazało przedstawicieli trzech roczników Akademii, tylko jeden męski rodzynek. I tak dobrze, wkrótce trafię na zupełnie sfeminizowane zajęcia. Jakby kobiety miały większą potrzebę dokonywania zmian w życiu. A może łatwiej przychodzi im rozmowa o sobie, która w tym wypadku jest istotnym czynnikiem terapeutycznym.
Prowadząca spotkanie zaczyna kilkuminutową relaksację, wzmocnioną łagodną muzyką, również tą z natury. Za chwilę jedna z uczestniczek powie, że czuła się jak nad brzegiem oceanu, bo takich fal nad zwykłym morzem nie można nagrać. W każdym razie fale, oceaniczne lub nie, okazują się skuteczne w sprowadzeniu rozbieganych myśli do „tu i teraz”. Potem nieraz usłyszę, że to najważniejsza przestrzeń szczęśliwego człowieka.

Czas na inicjującą rundkę z pytaniem „co słychać?”, otwartym praktycznie na każdą odpowiedź. Słychać: spełnione marzenie o kursie fotografii, szczęśliwy finisz remontu, dopięty wyjazd w Tatry, rewelacje o oleju z konopii, ale też lęk o przyjaciółkę i lęk o siebie. – W ostatnią Wielkanoc po raz pierwszy modliłam się o dobrą śmierć – mówi Elżbieta*, ostatnia w kręgu, i na moment zasłania oczy. Terapeutka podejmuje rzuconą rękawiczkę i zaprasza na indywidualne spotkanie. Pod koniec zajęć jeszcze wspólnie ustalają szczegóły.

Lęk przed śmiercią albo przed nawrotem choroby jest na wyposażeniu każdego z członków Akademii. Dr Carl Simonton, amerykański lekarz, pionier psychoonkologii i twórca pierwszego programu psychoterapeutycznego dla chorych na raka i osób je wspierających, uświadamiał swoim pacjentom, że muszą uczynić wszystko, aby życie, które im zostało, było najpiękniejsze z możliwych. Bo tak naprawdę nie jego długość jest ważna, lecz jakość. Natomiast w swoich rozważaniach o śmierci muszą bezwzględnie zawrzeć jej akceptację. W Akademii myśl Simontona wykorzystywana jest często, więc Danuta przypomina obecnym o konieczności ustawicznego przyglądania się swoim przekonaniom. Niski poziom lęku bywa nawet przydatny i działa mobilizująco, ale rzecz w tym, by nie wymknął się spod kontroli.

Przewodnim tematem spotkania, bo dobrze, żeby mimo swobodnej formuły, zawsze taki podać, jest dieta, a przewodnikiem – książka J. F. Coya i F. Marena „Nowa dieta antyrakowa”, z najnowszą wiedzą dotyczącą metabolizmu komórek nowotworowych. Z boku wygląda to jak wzajemne podrzucanie sobie uznanych wcześniej argumentów: „Glukoza utrudnia leczenie, może nawet zmniejszyć skuteczność chemii”. Tak. „Wszystkie węglowodany i skrobię organizm przetwarza na cukier”. Wiadomo. „Powinno się eksperymentować”. Robimy to. Grupa płynnie przechodzi do wymiany żywieniowych doświadczeń, z wyraźnym tylko zastrzeżeniem trenerki, by nie przekładać ich ślepo do własnej kuchni. Rozmów końca nie widać jeszcze długo po czasie wyznaczonym na spotkanie.

Drugie drzwi

Musiałam sobie wcześniej coś o niej poczytać. O formie psychoterapii traktującej media artystyczne jako podstawowy sposób komunikacji. Jej uczestnik, przebywając we wspierającym go środowisku, tworzy obrazy i obiekty, by lepiej zrozumieć naturę swoich problemów, co z kolei prowadzi do pozytywnej trwałej zmiany w postrzeganiu siebie, w aktualnych relacjach oraz w ogólnie rozumianej jakości życia. W Akademii zajęcia z arterapii odbywają się już drugi rok.
Prostokątny stół przykryty został szarym papierem, chwilowo służącym za nieformalny bieżnik. Przez środek biegnie rząd niezapalonych tealigtów. Oprócz Joanny Wcześny, prowadzącej zajęcia, jest, licząc ze mną, sześć kobiet. Na początku właściwie pięć, bo Anna dochodzi w trakcie. Najpierw mamy napisać ogłoszenie zachwalające… siebie samą jako towarzyszkę wyprawy na koniec świata. Wszystko na sprzedaż? Raczej: nic do stracenia, tam nas jeszcze nie było. Okazuje się, że umiemy gotować, mamy poczucie humoru, jesteśmy zaradne, nie boimy się dźwigania plecaka, a jedna nawet świetnie masuje. Wbrew pozorom przypomnieć sobie o tym wszystkim nie było łatwo. – Moje zajęcia służą między innymi podniesieniu własnej wartości – słyszę potem od Joanny. – Są kluczem otwierającym na pozytywne myślenie. A od innych: – Żebyś ty nas widziała potem, jak wsiadamy do tramwaju. Roznosimy cały wagon.

Wreszcie wyjaśnia się kwestia „bieżnika”. Dobieramy się w pary (ze mną jest Anna), obrysowujemy sobie nawzajem dłonie ułożone na stole, a potem każda partnerce stwarza dla tych dłoni pasujące tło. Co pasuje do Anny? Jest bardzo wyciszona, ubrana w szarość i czerń, z szarym turbanem, a może chusteczką na głowie. Z grupy mówi najmniej. Uściślijmy, w ogóle nie mówi.

Lekka panika i myśl „matko, ja nie umiem rysować” na chwilę odbiera mi rozum. Ale to nie czas na samokrytykę i bazgrzę szarego ptaka, który przysiadł na wskazującym palcu dłoni Anny, a potem całe ich stado lecące w kierunku rozżarzonej kuli słońca. W swoim wewnętrznym zastygnięciu Anna skojarzyła mi się z zagubionym ptakiem. Środki naszych dłoni wypełniamy już same i Anna podejmuje tę ptasią kolorystykę. Jednak tylko blisko wewnętrznych konturów – im jest bliżej ich środka, Jej barwy stają się coraz cieplejsze i coraz bardziej nasycone.

Nie zauważyłam, kiedy Joanna zapaliła świeczki. Bogusia głośno dziwi się balonikom, które „wyszły” Jej spod kredki. – Narysowałam to, co otrzymuję od Jadwigi, baloniki – śmieje się do swojej towarzyszki.
One tu się spotkały i zaprzyjaźniły – dowiaduję się najpierw od trenerki, a potem już od samych zainteresowanych. Irena, pierwszy raz na zajęciach, przygląda się swoim dłoniom na papierze i kręci głową. – Jeden rzut oka i mam potwierdzenie, że całe życie byłam ofiarą. One takie urobione – szepcze. Szczęśliwie ma też inne spostrzeżenia i wyraźnie cieszy Ją dobra aura, którą zobaczyła w Niej partnerka.

Łączymy nasze rysunki jak chcemy – girlandami kwiatów, łańcuchami serc, bluszczem. Anna zaczyna od rysunku drzewa, którego konary sięgają wysoko ponad namalowane przeze mnie słonce. – Nie wiem, dlaczego zaczęłam od tego drzewa – mówi do nas. – Może mi na życie idzie?

Po zakończeniu zajęć Anna ubiera się i narzuca długi malinowy szal. Musiała w nim wejść, również w swojej kolorowej czapce z włóczki. Dlaczego ich wtedy nie zauważyłam? Zobaczyłam smutnego szarego ptaka. Kolory wreszcie odzyskują na Annie rację bytu. Jeszcze następnego dnia, przed warsztatami z żywienia, wspominamy ich przewrotność.

Trzecie drzwi

A za nimi gwar. Warszaty Marii Fall-Ławryniuk, naczelnej dietetyczki uczelni, zdobyły już swoją zasłużoną popularność. Zarówno poprzedzający je wykład, jak i czekająca potem degustacja oraz kulinarny panel dyskusyjny są otwarte dla wszystkich zainteresowanych i wśród obecnych nie brakuje osób spoza Akademii. Wprawdzie ów panel co rusz pęka, eksperci miejscami zamieniają się ze słuchaczami, ale komu to przeszkadza, zwłaszcza z widokiem na taki stół. Jest na bogato – wielki talerz z kilkoma gatunkami chleba, dużo większa patera warzywnych przekąsek, miski sałatek, miseczki kiełków, ciasto typu „babka” upieczone bez mąki i kilkanaście rodzajów soków. Najpierw czystych – z buraków, jabłek, marchwi, potem koktajli – oczyszczających, regenerujących, upiększających, wzmacniających, na czym komu zależy, przyrządzanych na miejscu z warzyw i owoców. Obowiązkowo dzięki wyciskarce, a nie sokowirówce.

Podczas wykładu po raz kolejny przypomniane zostają prawdy żywe zdrowego żywienia. Te o szukaniu produktów naturalnych, jak najmniej przetworzonych. Jak i te, że w wypadku diety osób chorych na raka istotne jest miejsce, w którym on się rozprzestrzenia, bo na przykład osoby z nowotworami żołądka źle tolerują pieczywo z pełnego przemiału, powszechnie uznawane za najwartościowsze. Podobnie jest z surówkami, niezbędnymi w zdrowej diecie, ale niewskazanymi w wypadku nowotworów przewodu pokarmowego. Dieta musi być więc, podobnie jak ruch, dostosowana do stanu zdrowia i masy ciała. A poza wszystkim jedzenie powinno wiązać się z przyjemnością i wzrostem endorfin, więc uważajmy na wszelkie dietetyczne fobie – są niebezpieczne.

Może by mnie pani zaadoptowała? – jedna z uczestniczek podsumowuje pomysły Marii na sałatki, koktajle, zupy. – Zapraszam do spróbowania. Zdrowa kuchnia jest zazwyczaj szalenie prosta. Nie wypuszczę was, dopóki wszystkiego tu nie zjecie. Zostaje jedynie seler, naciowy, i to tylko dlatego, że pułk wojska też by go nie przejadł.

Przed południem za tymi drzwiami także sporo się działo. Blisko dwudziestka pań w różnym wieku, z zauważalnym wychyleniem w kierunku stanów wysokich średnich, ćwiczy pod okiem Marii, rozciągając się, modelując sylwetkę, usprawniając całe ciało. Zaczynają od obowiązkowej rozgrzewki, potem minitrening cardio i wreszcie – zabawy z piłkami, gumami, ćwiczenia na krześle, obok krzesła, z partnerką…, scenariusz zajęć to wypadkowa zgłaszanych potrzeb oraz fantazji liderki. Również pogody, bo jeśli jest ładnie, wychodzą ćwiczyć do hospicyjnego ogrodu lub „na kijki”.

Wchodzę na końcówkę marszu w miejscu, z wysoko podnoszonymi nogami, tak by ciśnienie miało szansę się podnieść. – Uwaga na oddech, czy tu są same beztlenowce? Tylko co robić, jak on czasami ucieka. – Chcę, żeby nauczyły się słuchać swoich mięśni, niwelować przykurcze, nie szarpać kręgosłupem – mówi Maria. – Za cel postawiłam sobie wyrobienie u moich dziewczyn automatyzmu prawidłowej postawy. Wyrabiają go dwa razy w tygodniu, przed południem, i tak od dwóch lat. Dorota chodzi dopiero drugi miesiąc i już widzi korzyści. – Raczej nie mam szans powtarzać ćwiczeń w domu, więc te zmiany, które u siebie dostrzegam, zawdzięczam tylko zajęciom.

Czwarte drzwi

Znowu na zajęciach Danuty Stopieńskiej. Tym razem z jasno sprecyzowanym założeniem: „Mniej stresu, więcej zdrowia”. Zakładam relaksacyjny charakter spotkania, ale tego, że będę bliska drzemki, nie przewidziałam. Nie mnie jedną tak wyciszyło. Opowiadają: – W pewnym momencie zrobiło mi się gorąco. – Czułam szum w uszach. – Po otwarciu oczu zobaczyłam wszystko ostrzej. Staż uczestników zajęć jest bardzo różny, niektóre (znowu same kobiety) przychodzą na nie parę lat, ale te „kilkumiesięczne” też potwierdzają dobroczynny wpływ relaksacji na praktycznie każdy element ich codzienności. Sylwia opowiada o systemie „fajnych karteczek”, którymi zaczęła się otaczać, z pozytywnymi radami i superlatywami na swój temat. – Byłam większym strzępem – przyznaje Olga. – Nie widzę powrotu do życia bez relaksacji. Któraś wzdycha, że marzyłaby się jej Danusia w kompakcie.

Napięcie związane ze stresem może osadzać się w klatce piersiowej, jeśli czujemy smutek, w gardle, kiedy męczą nas niewyrażone emocje, albo w naszej głowie, bo nie dajemy rady z nadmiarem myśli – wyjaśnia Prowadząca, najprawdopodobniej głównie ze względu na mnie, bo reszta to już w teorii eksperci. Przychodzą tu przede wszystkim dla ćwiczeń, umożliwiających im wyjście z męczącego trybu działania i zatrzymanie się w chwili, która jest i trwa. Skanujemy swoje ciała, uważnie, mały krok po małym kroku, od lewego palucha zaczynając i kończąc na czubku głowy. Wprowadzamy wewnętrznego obserwatora, czyli próbujemy go zwizualizować, który uważnie i z miłością w nas się rozgląda w poszukiwaniu duchowej mądrości. To nie wyścig szczurów i nie chodzi o żadne spektakularne sukcesy. Odnotowuję określenia z końca zajęć, rzucane przez uczestniczki: wewnętrzny spokój, radość, ukołysanie… I o to tu chodzi.

Piąte drzwi

No to dzisiaj będzie po bożemu, dzisiaj w Akademii będzie wykład. Dr Janusz Wojtacki, onkolog pracujący w Hospicjum ks. Dutkiewicza, do tej pory wygłosił ich kilka, każdy traktując jako zamkniętą całość – gotową do połknięcia pigułkę wiedzy na tematy ważne dla tego środowiska. Było już o witaminie D w zdrowiu i w chorobie, o profilaktyce nowotworów złośliwych, wybranych aspektach kiedy już się na nie zachoruje oraz o postępowaniu wspomagającym w wypadku działań niepożądanych na skutek podjętego leczenia.

Temat trochę grząski, bo na slajdzie otwierającym pojawia się witamina „C jak celebrytka”, ukochana wciąż rosnącego grona fanów nie tylko jej właściwości wzmacniających, ale również antynowotworowych. Na pewno będą pytania o dawki czy czas oczekiwania na pozytywne rezultaty. – Przyszłam, bo moja kuzynka w Łodzi zafundowała sobie z niej dożylne wlewy – zwierza się znajoma tuż przed wykładem. – Ciekawe, co doktor o nich sądzi. Doktor nie sądzi najlepiej, bo swoje sądy zwykł opierać na rzetelnie przeprowadzanych naukowych badaniach, a te, dodajmy niestety, nie przynoszą żadnych rewelacji. – Pojedyncze przypadki długowieczności po zażywaniu wysokich dawek witaminy C mogą wynikać z wielu innych przyczyn, a nam, Akademikom, nie powinny mieszać w głowach – podsumowuje już w części poświęconej pytaniom z sali. Zaczepnym i niekryjącym rozczarowania, bo oczekiwania zawsze mają… oczekiwania, że będą realizowane. Na koniec szczęśliwie pojawia się pytanie o liposomalną formę witaminy, której Doktor już daje szansę. W 2017 roku mają zakończyć się badania, które być może potwierdzą skuteczność tej postaci w walce z rakiem.

Imponuje mi przygotowanie moich słuchaczy do wykładu – przyznaje parę dni wcześniej. – Kiedy opowiadałem o witaminie D, ktoś z sali mnie sprawdził, czy wiem, dlaczego zwierzęta nie potrzebują jej suplementacji. Wiedziałem, bo mają sierść, ale przede wszystkim się ucieszyłem, że mam takie audytorium. To zobowiązujące.

Szóste drzwi

Porozumienia bez przemocy (z ang. NVC – nonviolent communication), zwanego językiem serca, powinno się uczyć w szkołach. Nie trzeba mieć w ręku kija, żeby komuś przyłożyć. Żadna obdukcja nie wykaże psychicznych siniaków, które fundują nam bliźni. Na razie metoda Rosenberga Marshalla wykładana jest w Akademii, do której trafiają i ranieni, i raniący. Bywa, że dwa w jednym.

To, jak się komunikujemy z innymi, ma wpływ na naszą kondycję – mówi Prowadząca warsztaty Krystyna Pruska. – Ich uczestnicy wychodzą stąd silniejsi, bo mają większą świadomość siebie i swoich reakcji. Ważne jest, by pozostając blisko siebie, zwracać też uwagę na potrzeby drugiego człowieka.

Grupa jest już wyraźnie wyedukowana i bez trudu porusza się w świecie szakala i żyrafy – dwóch modeli ludzkiej komunikacji. Pierwszy, „Wujek/Ciotka Dobra Rada”, nastawiony jest na dominację. Ocenia, krytykuje, poddaje analizie, zawsze ma rację. Żyrafa chce słuchać drugiego, ale i sama być wysłuchaną. Mówi „nie”, kiedy myśli „nie”, wypowiada się jasno, konkretnie, zawsze z szacunkiem zarówno dla drugiego człowieka, jak i dla siebie. Potrafi dotrzeć do swoich potrzeb.

Dziś na tapecie żyrafia „prośba”, oczywiście w opozycji do „żądania” szakala. Trenerka przypomina złotą zasadę, że prośba przestaje nią być, jeśli nie mamy w sobie zgody na odmowę, za którą w każdym przypadku kryje się czyjaś potrzeba. Interpretujemy więc wyrwane z kontekstu kwestie pod kątem tego, czy są rzeczywistymi prośbami, czy ukrytymi żądaniami, co okazuje się nie zawsze łatwe. Podobnie jak zadanie samodzielnego formułowania próśb. I tak jak sporządzenie na piśmie listy pięciu swoich najważniejszych przekonań dotyczących próśb, proszenia i odmawiania.

Jak zwykle ciekawe są indywidualne wnioski z zajęć. Zapamiętałam jeden: „Mam ochotę, by trochę sparszywiał mi charakter”.

Siódme drzwi

Dyskredytujący wydźwięk powiedzenia, że coś jest „śmiechu warte”, nadaje się do reklamacji. Śmiechu warte jest zarówno nasze zdrowie, jak i całe życie. Śmiechu oczyszczającego, odprężającego, takiego z brzucha, i w Akademii od paru miesięcy prowadzone są zajęcia ze śmiechoterapii. Bardzo zabawne i dynamiczne. Pełne scenek rodem z przedszkola, mimo że wszyscy już wyrośnięci, i dyskotekowej energii, chociaż bez jej muzyki czy świateł. Nic dziwnego, regularne ćwiczenia mają pozwolić dogrzebać się w nas swojego własnego dziecka.

Kasia Szafarczyk, terapeutka, wpada trochę spóźniona, bo Gdańsk znowu stoi w korku. Profesjonalistka w każdym calu. Śmieje się od wejścia, a za chwilę dołącza do niej służbowy t-shirt z wesołą buźką i papucie-myszki, na które zmienia buty. Od razu zaczynamy ćwiczenia, teoria ma być później. Tak można, bo z umiejętnością śmiania się przychodzimy na świat. Wbrew pozorom nie jest trudno śmiać się na żądanie, zwłaszcza że z każdą minutą grupa wyraźnie przechodzi w stan głupawki i śmiejemy się z coraz większą łatwością. – Udowodniono, iż w celu uzyskania rzeczywistych korzyści zdrowotnych musimy śmiać się bez przerwy co najmniej 10-15 minut. Ćwiczenia umożliwiają przedłużenie wywołanego śmiechu „ile tylko chcemy” – wytłumaczy nam później Kasia, na razie pilnująca, byśmy śmiali się z powodu „przysłowiowego paluszka”. Jedziemy rowerami na wycieczkę (!) i musimy stanąć na czerwonym świetle – śmiech, zapomnieliśmy kanapki, a wokół szczere pole i do sklepu daleko – śmiech, popełniamy błąd w zabawie dla maluchów – śmiech. Zmachani, ale też rozluźnieni, na własnej skórze doświadczamy jego antydepresyjnych zdolności. Śmiech pobudza także system immunologiczny, dotlenia organizm oraz poprawia krążenie, dzięki czemu dodaje energii, a na dłuższą metę usprawnia wydolność oddechową. Pozytywny kop na resztę dnia murowany.

I najważniejsze: nasz umysł nie rozróżnia, czy śmiejemy się naprawdę czy sztucznie. Zmuszanie się do niego odnosi więc taki sam (czytaj: dobroczynny) skutek dla naszego ciała co śmiech w tzw. naturalnych okolicznościach. Może warto nie zdawać się na przypadek? Warto.

Za zamkniętymi drzwiami

Na spotkanie grupy wsparcia nie weszłam. Prowadzą ją we dwie: Danuta Stopieńska i psycholożka Mirosława Jędrzejewska-Nielubszyc, a grupa, zawiązywana zazwyczaj na początku zimy, spotyka się co 2 tygodnie na dwugodzinnych sesjach. I tak przez 13, 14 miesięcy. Działają według opracowanego harmonogramu, ale z istotnym zastrzeżeniem jego elastyczności. Schematy mają ułatwiać pracę, natomiast nie blokować potrzeb grupy, więc jeśli taka się pojawia, Prowadzące są na nie otwarte.
Z oczywistych powodów nie uczestniczyłam też w konsultacjach indywidualnych, zarówno u psychologa, dietetyka czy specjalisty od fizjoterapii. A takie są. Opracowuje się na nich osobiste strategie, przegaduje frustracje i lęki. Spotkania z psychologiem mają przede wszystkim charakter wsparcia z elementami edukacji, jednak tylko w takim stopniu, w jakim osoba jest ją w stanie przyjąć. – Bywa, że ludzie rezygnują po 2-3 spotkaniach, bo jeszcze nie są gotowi dać sobie szansy. Zawsze na nich czekamy i zdarzyły się już przypadki powrotów nawet po roku. Ziarno zakiełkowało – mówi Danuta.

***

W Akademii Walki z Rakiem nikt nie ma wątpliwości, że medycyna konwencjonalna, zwłaszcza wprowadzona odpowiednio wcześnie, daje wielką szansę na wyleczenie. Ale też wszyscy są pewni potrzeby leczenia komplementarnego, w którym lekarzami stają się sami chorzy, bo to oni mają istotny wpływ na swoje przekonania. Rak, będąc dla organizmu oczywistym zagrożeniem, na poziomie duchowym może być szansą, pomóc nam siebie poznać i pokochać.

Jedną z misji Akademii jest też edukacja prozdrowotna osób spoza jej kręgu. Już chorym mówi się więc: „zmień się”, a zdrowym dodaje: „…póki czas”. W jednym i w drugim wypadku z wielką osobistą korzyścią.

* Wszystkie imiona członkiń Akademii zostały zmienione.

Tekst pochodzi z Kwartalnika Fundacji Hospicyjnej „Hospicjum to też Życie”.

Wszystkie numery Kwartalnika można przeczytać TUTAJ.

Przeczytaj więcej o działaniach Fundacji Hospicyjnej.