Chłopiec z wykrzywioną miną

Twojemu dziecku wolno czuć wszystko i tobie też!

Każdy rodzic wie, że krzyk wpływa destrukcyjnie na dzieci. Ale też na krzyczących rodziców. Jednak w sytuacji dużego stresu czy zmęczenia emocje niejednokrotnie biorą górę nad rozsądkiem. Jeannine Mik i Sandra Teml-Jetter, autorki „Mamo, nie krzycz”, podpowiadają, jak nie wpaść w pułapkę szkodliwych schematów postępowania. Dzięki tej książce każdy rodzic zdoła wzmocnić swoją relację z dzieckiem i poprawić metody wychowawcze, nauczy się także właściwie reagować w trudnych sytuacjach. Specjalnie dla czytelników Sukcesu Pisanego Szminką publikujemy dzisiaj fragment tej książki.

Nowe podejście do silnych emocji twojego dziecka

Ta książka ma ci pokazać sposoby na świadome, nowe i otwarte podchodzenie do emocji twoich i twojego dziecka. Będzie to łatwiejsze, jeżeli zmieni się twoje spojrzenie na dziecko i twoje oraz jego emocje. Czasem może wystarczyć samo wyostrzenie tego spojrzenia. Aby było ci łatwiej radzić sobie z silnymi emocjami i sposobem, w jaki się objawiają, przedstawimy kilka podstawowych założeń. Mogą ci one pomóc w zachowaniu spokoju i odpowiednim towarzyszeniu twojemu dziecku.

Twojemu dziecku wolno czuć wszystko – i tobie też!

Dla zdrowego rozwoju i spełnionego życia nieodzowne jest pozostawianie miejsca dla wszystkich uczuć i emocji. Tak, również dla tych nieprzyjemnych i tych, których wolałybyśmy nie poznawać, czyli takich, jak na przykład złość, strach, żałoba lub wstręt. To dotyczy zarówno ciebie, jak i twojego dziecka. Już samo zagwarantowanie im miejsca w swoim życiu wydaje się trudne bądź niemożliwe. A towarzyszenie w nich dziecku stanowi zazwyczaj wielkie wyzwanie. Wiedza o tym, że te nieprzyjemne uczucia i emocje mają prawo się pojawiać, może ci pomóc nie wyłączać ich automatycznie, lecz przyjmować je w nowy sposób. „A, to ty – złość. Możesz zostać, aż cię poczuję. Potem sobie pójdziesz”. To samo dotyczy silnych emocji twojego dziecka i twoich myśli o tym. Tobie i twojemu dziecku wolno czuć wszystko, co tylko chcecie. Ale dla ciebie decydujące jest jeszcze pytanie: Jak ty, jako dorosła, sobie z tym radzisz?

Jeśli chodzi o towarzyszenie dzieciom w ich emocjach, często słyszymy: „No tak, ale jak? Jak mogę towarzyszyć mojemu dziecku? Jak to ma działać? Co powinnam robić?”. Ale nawet w najbardziej uważnym, pełnym miłości towarzyszeniu nie chodzi przede wszystkim o robienie. Jako rodzice po prostu musimy dla naszych dzieci być. Tę myśl szczególnie dobrze oddaje angielskie powiedzenie: Stop doing, start being! – „Przestań robić, zacznij być”.

Jeżeli ci się ono podoba, możesz je zastosować.

Co to oznacza dla ciebie? Co powinnaś robić inaczej? Kiedy robisz, kiedy jesteś? A może jedno i drugie? Kiedy masz wrażenie, że koniecznie musisz coś zrobić natychmiast, w tej chwili? Kiedy twoje dziecko szaleje? Kiedy się złości i głośno krzyczy? Kiedy zrozpaczone płacze?

Może w przyjrzeniu się temu pomogą ci następujące myśli. Towarzyszenie to nie…

  • dezawuowanie,
  • wyolbrzymianie,
  • osądzanie,
  • ocenianie,
  • zrzędzenie,
  • hiperwentylowanie,
  • kierowanie w inną stronę,
  • uciekanie,
  • milczenie,
  • odsuwanie.

Po prostu bądź.

Z twoim dzieckiem i dla twojego dziecka, kiedy cię potrzebuje. Być może je obejmiesz, może pogłaszczesz, może obdarujesz miłością i bezpieczeństwem. Przyglądaj się. Oddychaj głęboko. Popatrz na swoje dziecko oraz jego emocje i pozwól im po prostu być. Nie walcz z tym, co akurat jest w tobie lub twoim dziecku.

To, co zostało odczute, przemija.

Tak jak deszcz. Potem powietrze staje się świeże i przejrzyste. Twoje dziecko może znowu oddychać – tak jak (w idealnej sytuacji) ty to robiłaś przez cały czas. (O twoim oddychaniu i o tym, jak świadomie możesz włączyć je w swoje życie, aby pomóc sobie w zarządzaniu emocjami, przeczytasz niebawem).

Twoje dziecko zawsze ma dobry powód do swoich emocji!

Nawet jeżeli go nie widzisz lub nie rozumiesz. Nie chodzi o ocenianie. Emocje nie otrzymują prawa istnienia dzięki naszemu potwierdzeniu. One po prostu są. Oczywiście dobrze jest, jeśli wiemy, co dokładnie jest przyczyną złości naszego dziecka. Czasami dowiadujemy się tego przypadkowo. A jeżeli nie, to prawdopodobnie wkrótce nadarzy się kolejna okazja, żeby przyjrzeć się dziecku i odkryć przyczynę jego złości. Może to być łyżka w „złym” kolorze lub zbyt wypełniony zajęciami dzień. Przyczyna może także leżeć głębiej.

Jeśli konflikty rodzinne często się powtarzają albo twoje dziecko często demonstruje określone zachowanie, to bardzo możliwe, że przyczyna nie ma nic wspólnego z aktualną sytuacją, a bardziej z atmosferą panującą w rodzinie.

Dzieci świetnie wyczuwają również te sytuacje i procesy zachodzące w związkach, o których my nierzadko otwarcie nie mówimy albo których sobie niekiedy nawet nie uświadamiamy. A także te, których nie chcemy przyjąć do wiadomości. I dlatego w toksycznych rodzinach dzieci nierzadko działają jak klimatyzacja lub ogrzewanie – zależnie od sytuacji. Jeżeli klimat w rodzinie jest chłodny, a rodzice pozorują brak konfliktów (choć tak naprawdę jako para mają je), może się zdarzyć, że jedno z dzieci „czuje się w obowiązku” sprawić, żeby w rodzinie pojawiły się tarcia i podniosła się temperatura. Czyni to nieświadomie, w dobrej intencji. Takie dziecko staje się „dziec­kiem problematycznym” i w ten sposób sprawia, że dorośli wreszcie mogą rozładować swoje emocje.

Mama zostaje na przykład zmuszona do częstego rozstrzygania ostrych kłótni, krzyczenia, oburzania się i besztania. Robi się gorąco, niedogrzanie ustępuje i klimat w rodzinie wyrównuje się, chociaż dochodzi do tego w bardzo niezdrowy, szkodliwy sposób. Dopóki rodzice nie zajmą się rzeczywistymi problemami (na przykład oddaleniem, w jakim żyją, obumieraniem małżeństwa), dziecko będzie się poświęcało, aby zadbać o tę zachwianą równowagę. Robi to wszystko z ukrytą nadzieją, że może coś się zmieni. Ale taki kryzys z reguły jedynie odciąga uwagę rodziny od istotnych, o wiele poważniejszych problemów.

Przykład: Jeannine

Przez wiele miesięcy walczyłam z tym, że moja córka fizycznie demonstrowała swoje złe samopoczucie. Ponieważ nie dysponowała innymi możliwościami, jej umysł wybierał „kontrolę impulsową”, czyli to, co już znał – krzyk. Wiele razy doprowadzało mnie to do granic wytrzymałości. Często krzyczałam, co bardzo obciążało mnie, ją i oczywiście nasz związek.

Próbowałam dociec, kiedy takie zachowanie się pojawiło, i doszukałam się dwóch jego „dostaw”. Pierwsza, gdy córka poszła do przedszkola. Miała wtedy niespełna dwa i pół roku. Chodziła tam trochę ponad dwa miesiące. Wówczas zdecydowaliśmy, że to dla niej za wcześnie, bo po prostu jest jeszcze za mała i źle to na nią wpływa. Nadal robiła awantury, ale były one coraz rzadsze. Agresywne zachowanie przybrało na sile w miesiącach, które nastąpiły po okresie bardzo trudnym dla całej mojej rodziny. Córka miała wtedy około trzech lat. Pewna bardzo ważna dla mnie osoba musiała się poddać niezwykle ciężkiej operacji obarczonej dużym ryzykiem zgonu. Dzień zabiegu, w którym przez wiele godzin nie miałam informacji, czy ta osoba jeszcze żyje, córka spędziła ze mną. Także kolejne tygodnie po operacji były bardzo obciążające. Osoby, z którymi moja córka spędza większość czasu i które są dla niej najważniejsze, martwiły się o chorego i żyły w ciągłym strachu oraz napięciu.

Moja córka w tym uczestniczyła, była w środku wydarzeń. Jak gąbka chłonęła wszystkie emocje. To było zbyt wiele i musiało znaleźć ujście.

Ale ponieważ już i tak byłam bardzo obciążona, skrajnie objawiane emocje mojej córki były niemożliwe do udźwignięcia. Nie mogłam reagować tak, jak bym chciała. W dodatku to narastało. Do tej pory nigdy nie przejawiało się tak intensywnie. A to oznacza, że nawet jeżeli w innej sytuacji radziłabym sobie całkiem nieźle, powinnam się nauczyć nowych rzeczy. Teraz dołączyły się do tego jeszcze nieustanny stres i nieustępujący strach. Pamiętam jak dziś, kiedy przy każdym dzwonku telefonu zaczynało mi walić serce.

Pewnego wieczoru, gdy znowu najpierw histerycznie krzyczałam na córkę, a potem obie leżałyśmy skulone na dywanie i płakałyśmy, zadzwoniłam do Sandry. Poradziła mi: „Otwórz serce. Pozwól na to. Przestań z tym walczyć”. To było jak pobudka. Coś się ze mną stało. „Dopuść to. Pozwól temu być”. I przestałam walczyć z napadami złoś¬ci mojego dziecka. Zaczęłam dostrzegać jego potrzeby, i swoje też. Stopniowo wyłaniał się coraz większy obraz. Potrafiłam wziąć problem na barki, zamiast z nim walczyć.

Gdy dokonała się we mnie ta zmiana, zmieniły się również moje zachowanie i moja reakcja na zachowanie córki. Coraz częściej udawało mi się wyłączyć tryb walki. Działo się tak dlatego, że nauczyłam się dostrzegać jej potrzeby i przestałam odbierać jej krzyk jako atak na moją osobę. Stopniowo nauczyłam się rozumieć, że moje dziecko potrzebuje mojej pomocy – pomocy dorosłej, kochającej osoby, której emocje nie są pogmatwane, lecz która stoi na ziemi i ma taki kontakt ze sobą, że potrafi znieść emocje swojego dziecka i im towarzyszyć. Dopuściłam jej złość i przestałam się jej bać.

Wtedy otworzyło się przede mną wiele możliwości, na przykład mogłam podać jej rękę, mogłam ją trzymać, jeżeli się zgadzała, mogłam ją chronić i wspierać i mogłam też czasami powiedzieć: „Nie pozwolę na siebie krzyczeć”, i zrobić krok do tyłu. Krótko mówiąc – mogłam odnosić się do niej na różne sposoby. Nie zawsze idealne, ale przynajmniej trochę zbliżone do reakcji, jakich sama od siebie oczekiwałam. A przy tym nie wpadałam w furię, lecz zachowywałam jasność umysłu, świadomie oddychałam i byłam w równym stopniu „ze sobą”, jak i „z nią”.

Czasami byłam zadowolona z efektu, czasami nie. Ale zamiast tkwić w starym automatyzmie, zbliżałam się do takiej reakcji na jej zachowanie, jaka mi odpowiadała. W ten sposób znowu mogłam stać się dla niej latarnią morską, która początkowo może jeszcze nie świeciła bardzo jasno, ale przynajmniej była!

Jak źle było mi w tamtym okresie, mogłam ocenić dopiero z perspektywy czasu. Wiele miesięcy później siedziałam pewnego wieczoru na balkonie i przyglądałam się przeszłości. Wtedy spadła mi zasłona z oczu. Wyjątkowa sytuacja, moje pogrążenie się w pracy i strategie unikania, za pomocą których inne bliskie mi osoby próbowały wyprzeć swój strach, i moje pojawiające się co jakiś czas pragnienie, żeby po prostu uciec. Zniknąć. To wszystko składało się w całość. Po raz pierwszy udało mi się ujrzeć moje ówczesne brzemiona w pełnym wymiarze i pojąć, co się wówczas ze mną działo. I zobaczyłam swoje dziecko – w środku tych wydarzeń. I zrozumiałam, wreszcie.

Uszczęśliwianie twojego dziecka nie należy do ciebie!

Czy nie byłoby piękne, gdyby stale i o każdej porze wszyscy byli zadowoleni i pogodzeni ze światem? O tak, jeszcze jak! Ale to niemożliwe. W przekonaniu, że „wolno ci być smutną”, kryje się niesamowita siła, a w niej wiara: „Wszystko jest okej. Nie muszę się stresować ani poruszać nieba i ziemi, żeby w jakiś sposób otrzeć twoje łzy! Mogę po prostu tu być, widzieć cię i pocieszać, kiedy mnie potrzebujesz”. Znowu: nie muszę nic robić, mogę po prostu b y ć dla ciebie. I w trudnych sytuacjach to już jest bardzo dużo!

Twoje dziecko nie robi nic wbrew tobie, lecz wszystko dla siebie!

Nadal dość powszechnie pokutuje obraz małego tyrana, który wszystkim załazi za skórę i podporządkowuje sobie każdego, kto odpowiednio wcześnie nie pokaże mu, „gdzie jest jego miejsce”. Chcemy się od niego jasno i wyraźnie zdystansować. Taki punkt widzenia nie ma nic wspólnego z prawdą o naturze dziecka i uniemożliwia uważne, pełne szacunku i miłości towarzyszenie mu. Dzieci są bardzo społecznymi istotami, które są zależne od nas i potrzebują nas, abyśmy obdarzali je uwagą, bezpieczeństwem i wskazywali im kierunki.

Nie zjedliśmy wszystkich rozumów!

Nigdzie indziej niż w związku rodzice–dziecko nie zaobserwujemy lepiej, co się dzieje, kiedy jeden człowiek jest przekonany, że wie więcej niż inni. A przecież dzieci są nader kompetentne – i tego nie musimy ich uczyć poprzez wychowanie. Tak, dzieci różnią się od nas umiejętnościami i wiedzą, a my dzięki naszemu długiemu życiu zgromadziliśmy więcej doświadczeń. Jeżeli jednak robimy z dzieci obiekty naszych pouczeń, na przykład mówiąc im stale, co „się robi”, a czego nie, to ignorujemy fakt, że dzieci uczą się poprzez naśladowanie. Walk what you talk, czyli „rób to, co mówisz”.

Chodzi o to, żebyśmy zrozumieli, że wprowadzamy w życie człowieka z „gotową duszą”. I chodzi o to, żebyśmy z nim zbudowali związek, poznali go i towarzyszyli mu w drodze przez życie jako przewodnicy z większym doświadczeniem. Pokora i zrozumienie, że my, rodzice, jeszcze długo nie będziemy wiedzieli wszystkiego i sami cały czas się jeszcze uczymy, bardzo nam w tym pomogą.

To tylko teraz!

W przeciwieństwie na przykład do niemowląt, które nie wiedzą, czy mama zostawiła je jedynie na chwilę i czy zaraz wróci, my – dorośli – wiemy, że nasze dzieci tylko teraz się złoszczą. Ten stan nie będzie trwał wiecznie. Pomyśl o tym – chodzi wyłącznie o krótki czas, w którym musi ci się udać posurfować na narastającej w tobie fali emocji. To „tylko” twoje dziecko doprowadza cię do szału. Twoje życie nie jest zagrożone. Wyjrzyj poza tunel i popatrz szerzej! To nie jest łatwe, ale możliwe.

Powyższy fragment pochodzi z książki „Mamo, nie krzycz” autorstwa Jeannine Mik i Sandry Teml-Jetter. To książka nie tylko dla rodziców, ale także osób planujących potomstwo. Znajdziemy w niej wiele praktycznych oraz ciekawych ćwiczeń, ułatwiających wypracowanie w sobie wewnętrznej równowagi. Na podstawie opisanych scen rodzinnych autorki tłumaczą, jak skutecznie radzić sobie ze złością i negatywnymi emocjami w kontaktach z dzieckiem.

Okładka książki "Mamo, nie krzycz"

O autorkach

Jeannine Mik to dyplomowana trenerka komunikacji. Od 2003 roku prowadzi blog, na którym publikuje artykuły poświęcone świadomemu rodzicielstwu i stylowi wychowania inspirowanemu metodą Montessori. Przyświeca jej cel, by dzieci były traktowane przez  rodziców z szacunkiem oraz zrozumieniem. Młodszy wiek nie stanowi bowiem o ich niższej wartości czy mniejszej ważności.

Sandra Teml-Jetter jest coachem par oraz doradcą rodzinnym. Ukończyła w tym zakresie wiele specjalistycznych kursów i szkoleń, m.in. prowadzonych przez Jespera Juula (familylab). Prowadzi własną praktykę terapeutyczną i jest zdecydowanym orędownikiem pozytywnego rozwoju emocjonalnego w rodzinie.