Miłosz Brzeziński opowiada czym jest głaskologia

Kicianie, buziaki i głaski

Dagny Kurdwanowska

Czy miłość motywuje do działania? Czy warto wyrażać wdzięczność za drobiazgi? Jak głaskać partnera, żeby nie przesadzić? Przeczytaj rozmowę z Miłoszem Brzezińskim, psychologiem i autorem „Głaskologii”.

Sukces we dwoje to cykl rozmów, w którym kobiety i mężczyźni mówią o miłości, budowaniu relacji, bliskości i komunikacji w związku. Co nas łączy? Co nas dzieli? Słuchaj w każdy poniedziałek w RMF Classic o godz. 8:50 rozmowy Olgi Kozierowskiej z niezwykłymi mężczyznami. Czytaj w każdy wtorek rozszerzoną wersję rozmowy autorstwa Dagny Kurdwanowskiej.

Pierwszym gościem cyklu jest Miłosz Brzeziński, psycholog, wykładowca i autor bestsellerowych książek, m.in. „Życiologia” i „Głaskologia”.

Posłuchaj rozmowy Olgi Kozierowskiej z Miłoszem Brzezińskim.

Przeczytaj rozmowę Dagny Kurdwanowskiej, w której Miłosz Brzeziński tłumaczy, dlaczego różne rodzaje strategii na motywowanie partnerów nie działają, co daje wspieranie głaskaniem, jak ważne w związkach są mikroszczęścia, kicianie i buziaki i dlaczego zwykłe „Dziękuję, kochanie” potrafi zdziałać cuda.

Zacznę od mocnego akcentu – czy miłość potrafi motywować do działania?

Miłość i jej motywowanie do działania ma już chyba renomę mityczną. „Wyjechałam za mężem do innego kraju”, „Słyszałem jak mówi, że z chamami bez dyplomów się nie spotyka, więc skończyłem dla niej studia”, aż po bajkowe: „Jeśli mnie kochasz, jedź na koniec świata i zabij smoka”. Jakoś nikogo nie dziwi, że potem ten rycerz wracał (o ile mu się poszczęściło) i wciąż chciał spędzić życie z kimś, kto jeszcze niedawno posyłał go na śmierć.

No właśnie. Kobiety bardzo często z miłości nie tylko same motywują się do różnych działań, ale postanawiają też zmotywować swojego partnera. To może być prozaiczne zmywanie naczyń po obiedzie, ale zdarza się, że chodzi o czyny wielkie – zabicie smoka, awans, wyższa pensja. Ki diabeł nas-kobiety do tego zachęca?

Dobre pytanie. Odpowiem nieco „od końca”. Funkcjonujemy w kulturze silnie nacechowanej „amerykanizmami”, także w kontekście rozwoju osobistego. Nasi bracia zza wielkiej wody mają fisia na punkcie niezależności – badacze twierdzą, że jest to pokłosie znaczącego dla historii Ameryki niewolnictwa. Tymczasem odcinanie się od innych ludzi powoduje, że stajemy się statystycznie mniej aktywni. Piszę „statystycznie”, bo niektórzy ludzie powodują, że robimy się mniej dziarscy. Przykład, który podałaś można odczytywać więc zarówno jako działanie negatywne, ale i pozytywne. Tak czy owak – inni ludzie są ogromnym źródłem naszej motywacji. Nie należy się od tego odcinać. W związkach oboje partnerzy nad sobą pracują i „mają pomysły na siebie nawzajem”. Czy chcą tego, czy nie. Generalnie dobrze na tym wychodzimy. Lepiej, niż w sytuacji, gdyby wszyscy nam dali spokój i zostalibyśmy sami. W związkach właśnie doskonale widać w jak naturalny sposób zmienia się Ja, kiedy pracujemy nad My.

Motywując wierzymy, że działamy dla dobra partnera. Ale czy przypadkiem nie mylimy wsparcia i pomagania z oczekiwaniami, które wobec partnerów mamy?

Nie wpadajmy w paranoję. No, czasem mylimy. A czasem nie mylimy. Pytanie brzmi być może po czym to poznać? Najprościej po intencjach. Jest stare żydowskie powiedzonko: „Intencja oczyszcza działanie”. Jeśli z ręką na sercu mogę powiedzieć, że domagam się czegoś dla dobra partnera, to najprawdopodobniej jest jak trzeba. Ale muszę też Państwa zmartwić, ponieważ z drugiej strony ludzie robią się lepsi także od tego, że od czasu do czasu ktoś ma do nich pretensję. Mamy pełne prawo mieć jakieś oczekiwania względem partnerów. Życie to nie wczasy, a na dom/relację/rodzinę się pracuje. Dobre związki to nie takie, że tylko kogoś wychwalam, a on tylko wychwala mnie. Długo natomiast się uczymy kiedy tulić, a kiedy tupnąć nogą. I w jakiej proporcji.

Rozmawiałam z kobietami i mężczyznami o ich strategiach motywowania partnerów. Niektórzy robią awanturę, inni stosują barter (ty pozmywasz, ja zaceruję ci skarpetki), jeszcze inni próbują ugrać coś pochlebstwami – „Jesteś taki utalentowany, a tak ten talent marnujesz”. Czasem stosują strategię kija i marchewkę, a nawet bywają nieprzyjemni – „Ale jesteś gruba, schudłabyś wreszcie! A jak schudniesz, to znowu będziesz piękna”. Wszystkie te strategie łączy to, że są niezbyt skuteczne. Dlaczego?

O, rany. Co za przykłady. Może dla odmiany odpowiem konkretnie. Awantura. Sposób, który zadziała jednorazowo, albo zawsze, kiedy mamy z partnerem dobre relacje. Wtedy wierzy on, że faktycznie coś przeskrobał. W innych przypadkach tylko sądzimy, że ten sposób zadziałał. Nikt się nie zmienia. My robimy dalej awantury, a ten ktoś robi co chce, bo wie, że jak zwykle będzie awantura, a potem wszystkim przejdzie i sytuacja wróci na stare tory. Drugi sposób: barter. Też dobry sporadycznie. Jako metoda zły, ponieważ nie da się rozliczyć z wkładu w związek. Kiedy pyta się pary, kto ile wkłada, zwykle wychodzi łącznie jakieś 140%. W związku każdy powinien mieć poczucie, że wkłada więcej. Kiedy zaczynamy się „rozliczać”, to wychodzą z tego jakieś pokręcone dialogi:

  • A ja Ci zarabiam więcej!
  • „Mi” zarabiasz? Faceci po prostu więcej zarabiają! Nierówność jest! Gdybym ja była facetem, to bym ze swoimi umiejętnościami jeszcze więcej zarabiała! A ja ci dziecko urodziłam!
  • Na ile chcesz to dziecko teraz wyliczyć? 2000 miesięcznie? Bo ja tyle się dokładam.
  • Dziecko przeliczasz na pieniądze? Ile się dokładasz? Wiesz, że faceci w małżeństwach zarabiają jeszcze więcej! Znowu dzięki mnie!
  • To ty dzięki mnie możesz tak całe dnie siedzieć i zrzędzić! W głowie ci się przewraca z tych nudów! Na urlopie macierzyńskim…
  • Jaki to jest do cholery urlop?! Kto tę nazwę w ogóle to wymyślił… „URLOP macierzyński!”… Dobre sobie.

I tak dalej. Barter i rozliczanie jako metoda zawsze doprowadzi do wniosku, że w związku nie da się wszystkiego wpisać do tabel. W przypadku dzieci jest to strategia absolutnie groźna. Dzieci powinny mieć świadomość, że nie kochamy ich za coś („Jak ładnie dziś śpiewałaś, tatuś ci kupi sanki”, „Dziś dramat był na tym koncercie. Nie odzywaj się do mnie. Złośliwie to zrobiłaś”.).
Powiązany jest z tym Twój następny przykład. „Jak coś zrobisz, to cię zaakceptuję” – zasadniczo powinienem zakończyć ten wątek wysłaniem takiego kogoś na terapię, ale może – przez grzeczność – dodam, że to tylko takie gadanie i nikt się nie zakochuje w kimś dlatego, że tamten spełnia jego rozkazy. Chyba, że ktoś ma dominacyjne zamysły w łóżku – wtedy to inna rozmowa. Po wtóre związki, zwłaszcza trwające czas jakiś, mniej „stoją” na atrakcyjności fizycznej (choć oczywiście lubimy jak partner o siebie dba), a więcej na szacunku, zaufaniu… przyjaźni ogólnie pojętej. Relacja dowódca – żołnierz trwałości takiej relacji nie sprzyja. Nie nabierajmy się więc na deklaracje: „Jak ty zrobisz to, to we mnie uczucie wzbierze”. Spójrzmy prawdzie w oczy: człowiek niewielki ma wpływ na to, w kim się zakocha. Takie przewidywanie: „jak będziesz jakaś, to we mnie ogień się rozpali” nie ma żadnych podstaw, ani szans powodzenia. Natomiast ostatnia metoda polegająca na stawianiu partnerowi ciężkich warunków, na długą metę w ogóle jest licha, ponieważ współmałżonek/rodzina/partner nie jest od tego, żeby „kształtować czyjąś osobowość poprzez dostarczanie trudnych doświadczeń”. Owszem, jest taki nurt w socjologii, który twierdzi, że charakter może się wykuć tylko u kogoś, kto miał w życiu ciężkie przejścia. Niemniej rodzina nie służy do tego, żeby te ciężkie przejścia dostarczać „dla naszego dobra”. Wręcz przeciwnie. Najbliżsi mają być pierwszą tarczą, która bierze na siebie nasze troski, ból i cierpienie. Czyli, żeby podsumować: czasem się agresją uniesiemy, niestety. I warto pamiętać, że bywa to efektem naszej ludzkiej niedoskonałości. Można wtedy przeprosić, tulić, jak przejdzie, albo czuć skruchę. Jeśli natomiast zaczynamy na użytek własnego PRu dopisywać do tego jakieś teorie, że „należało się”, „ktoś musiał mu powiedzieć”, „dla twojego dobra tak cię traktuję” to już jesteśmy – mówiąc delikatnie – za granicą merytoryki. Nie mamy żadnych dowodów na to, że agresja w rodzinie komuś pomaga. Surowość czasem owszem, ale nie agresja. Agresja wyczerpuje pokłady zaufania i ludzie wcale nie wierzą, że spełnianie naszych wymagań może im w jakikolwiek sposób pomóc. Pytasz na koniec, czemu te zasady są niezbyt skuteczne. To jest pytanie na cały wywiad. W skrócie – stosowanie takich metod działa, jeśli występują one w mniejszości do wsparcia, głasków, pochwał i tulenia. Wtedy raz na jakiś czas taka wrzutka się zdarza – nie jesteśmy doskonali. Ale też nikomu ona nie szkodzi. Natomiast stosowanie wyłącznie takich sposobów nie działa, bo zadbała o to sama nasza natura. Permanentnie ofukiwani, przestajemy ufać w dobre intencje. Natura zamyka w ten sposób drogę wyzyskiwaczom i oszustom. Przynajmniej próbuje.

W „Głaskologii” piszesz o wspieraniu poprzez chwalenie. A ja pamiętam, że wiele osób mi zawsze powtarzało – „na pochwałę trzeba sobie zasłużyć”. Co się stanie, jeśli porzucę to przekonanie, posłucham Ciebie i skupię się na chwaleniu zamiast na ocenianiu tego, czy ktoś zrobił dość, żeby go pochwalić?

Nie słuchasz tu mnie, tylko badań i to często wieloletnich. Ja z tym nie mam nic wspólnego. „Głaskologia” porządkuje wiedzę dostępną z psychologii akademickiej, a nie jest książką o byciu dobrym, bo tak wypada. Po wtóre – jeśli się skupisz na życzliwości, to najpierw odkryjesz, że nic się złego nie stanie. Dalej zorientujesz się, że od czasu do czasu coś negatywnego Ci się i tak wymsknie, bo na tym nie trzeba się skupiać. Negatywne myśli i słowa produkują się same. Jeszcze później pewnie się okaże, że życzliwość do Ciebie w dużej mierze wróci. A od tego, że wróciła będziesz miała tyle sił i czuła się na tyle bezpiecznie w otoczeniu społecznym, żeby osobom nieżyczliwym stanowczo dać odpór. Brzmi kusząco?

Całkiem. Czy to znaczy, że zawsze lepiej wspierać głaskiem niż wymagać, susząc głowę i wiercąc dziurę w brzuchu?

To zależy. Nie sam sposób jest zły, ale proporcja. Od czasu do czasu można komuś wejść na ambicję. Od czasu do czasu można być prowokatywnym. Oba te narzędzia w większej mierze użyteczne są jednak dla terapeutów, czy w coachingu. Dom nie służy głównie do tego, żeby kogoś prowokować, wbijać szpile, udowadniać niewiedzę, czy nawet… być ciągle szczerym. Z kimś, kto ciągle próbuje być szczery nie da się wytrzymać. Są na świecie rzeczy ważniejsze niż szczerość. Kiedy przychodziła do mnie kilkuletnia córeczka i pytała, czy ładnie namalowała kotka, szukałem takiej odpowiedzi, żeby od szczerości za daleko nie odejść, ale zastanawiałem się, co jest najważniejsze w tej sytuacji. I często była to zachęta do dalszego ćwiczenia. Profesor Cialdini mówi: „na możliwość wpłynięcia na kogoś trzeba sobie zapracować”. Żeby jakakolwiek sugestia zadziałała, potrzeba przede wszystkim naskładać sobie u kogoś życzliwości, bo zmiana czyjegoś zachowania, to zawsze pobranie z emocjonalnego banku części waluty zaufania i wsparcia, którą się tam wcześniej naskładało.

Warto głaskać partnera za drobiazgi, np. „Dziękuję kochanie, że wyniosłeś śmieci” albo „Jesteś aniołem, że zrobiłaś mi dziś taki pyszny obiad”?

Nawiązując do metafory banku emocjonalnego – tak! Każda okazja do wpłacenia tam jest dobra, ponieważ kiedyś na pewno będziemy chcieli z tego konta skorzystać i wypłacić. Powiem więcej drobiazgi są w życiu w ogóle najważniejsze. Jeśli ktoś chce budować szczęście na świętach, cudach i specjalnych okazjach – krótko mówiąc na wielkich zastrzykach szczęścia – czeka go smutek. Wielkich okazji do radości jest po prostu w życiu za mało, żeby cokolwiek na tym zbudować. Każdy kto przeżył więcej niż 20 lat już to pewnie zauważył. Dlatego cieszymy się, że jest normalnie, miło, dostaliśmy kwiatek, podgrzał nam zupkę albo podała nam herbatę… Takich mikroszczęść może być w życiu mnóstwo i na tym się najlepiej buduje. Dziękując, czy doceniając informujemy ponadto, że myśleliśmy o tej osobie. Panowie czasem mówią: „Co jej będę mówił że dobrze ugotowała. Przecież widzi!”. Owszem, ale nie chodzi o to, czy ona widzi, tylko, pokazanie, że my to widzimy. Partner chce dowodów na to, że o nim myślimy, że czujemy się też trochę nim. Patrzymy na świat jego oczami. Kilkadziesiąt lat temu w światku psychologicznym zasłynęło tak zwane Laboratorium Miłości, czyli miejsce, w którym badano dynamikę związków, a także próbowano przewidzieć trwałość związków na podstawie jakości interakcji. John Gottman, jeden z badaczy i założycieli tego miejsca, analizując wyniki, podzielił uczestników badania na dwa rodzaje: budowniczych i burzycieli. Burzyciele wciąż szukają czegoś, do czego można się przyczepić. Budowniczowie skanują otoczenie społeczne ciągle w poszukiwaniu czegoś, za co mogliby być wdzięczni albo podziękować. Budują kulturę wdzięczności w związku bardzo celowo. Traktują przy tym wdzięczność jak mięsień – trenują ją nawet, kiedy są zmęczeni albo źli. I nie chodzi o to, że próbują się nie denerwować albo nie męczyć. Po prostu uczą się wyrażać złość z szacunkiem dla partnera. To także – na przekór pierwszemu wrażeniu – liczy się jako głaski.

Jak jeszcze może to głaskanie wyglądać? Czy list miłosny na przykład jest głaskaniem?

Uważa się, że każda niewykorzystana okazja do udzielenia wsparcia partnerowi jest stratą. Oczywiste – to wiadomo, zwykłe wyrazy życzliwości. List miłosny jak najbardziej. Ale na przykład można się kiciać. Uważa się, że każde minięcie partnera (w kuchni, w salonie, na przyjęciu u znajomych), powinno się zakończyć dyskretnym kićnięciem, buziakiem, głaskiem… czymkolwiek. Taki dyskretny sygnał. Każde publiczne obronienie go przed agresją: żartobliwą, albo prawdziwą.

  • No, baby to jeżdżą jak krowy normalnie…
  • Może niektóre jeżdżą, ale na przykład Ola kieruje super. Uwielbiam jak prowadzi.
  • Uhm, mówisz tak, bo dzisiaj moja kolej na kierowanie, a ty sobie możesz wypić… Hahaha

Powyższy przykład pokazuje jak się to wszystko czasem obraca w żart, ale daję Ci słowo honoru, że partner odnotowuje te werbalne buziaki. Generalnie każde zachowanie potwierdzające, że popatrzyliśmy przez chwilę na świat oczami partnera jest na wagę złota.

Mężczyźni często mówią, że czują się przez kobiety zagłaskiwani na śmierć. Jak mądrze chwalić i głaskać, żeby nie przesadzić?

Naprawdę tak mówią? To by była wspaniała wiadomość! Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś umarł z tego powodu. Ale załóżmy, że odniosę się tylko do drugiej części pytania: z głową. Komplement/głask ma wskazywać, że pochyliliśmy się nad kimś i uznaliśmy, że zrobił coś co warte jest odnotowania, odnotowaliśmy to i jesteśmy wdzięczni lub pełni podziwu. Dyskretny gest za dyskretny gest, a wylewne podziękowanie za wymagający poświęcenia wyczyn. Znów powtarzam: ma wskazywać, że trochę poddaliśmy tę całą sytuację refleksji. Za kawę do kanapy: „Kocham Cię!”, za zaopiekowanie się chorą mamą w weekend, bo akurat mieliśmy pracę – coś bardziej wylewnego. Dorośli ludzie wiedzą, co ich partner lubi. Najgorzej przesadzić i ciskać na prawo i lewo bezmyślne ściery: „Dzięki”, „Fajnie”, „Ekstra”, wtedy pochwała się dewaluuje i widać, że wcale o kimś nie myślimy, tylko siejemy na odwal.

Bywa i tak, że partnerzy ostatnią miłą rzecz powiedzieli sobie jeszcze w czasach narzeczeństwa, a potem przez dekadę nie wydarzyło się nic – jakoś się nie złożyło, żeby powiedzieć sobie coś miłego. Umiejętność głaskania wymaga treningu? Nieużywana zanika?

Ciekawe spostrzeżenie. Właściwie nie wiadomo czemu tak się dzieje. Podejrzewamy, że wynika to z przyzwyczajenia się do zjawisk. Kiedy próbujemy zasnąć w pociągu, umysł dość łatwo wycisza sobie w głowie regularny stukot kół o szyny. Co innego, kiedy próbujemy w dzień się zdrzemnąć podczas remontu u sąsiadów. Człowiek zamyka oczy i tężeje w oczekiwaniu na kolejny, niespodziewany huk. Podobnie regularnie wykonywane czynności przepychane są do automatyzmów i nie zwracamy na nie uwagi. Zapachy – nasz nos się przyzwyczaja i trzeba powąchać kawy, albo kichnąć, żeby przez chwilę poczuć jak pachnie otoczenie. Podobnie z „dobrościami” od partnera. Kiedy „nasza druga połówka” pojawia się w naszym życiu wszystko jest nowe i zwracamy uwagę. Że przyszedł, że mieszka z nami, że kawę zrobił, że śmieci wyniósł, że zaproponował pomoc… Ale po pięciu, piętnastu, pięćdziesięciu kawach to się staje normą. Jak tlen w powietrzu. To przecież dla nas wielkie szczęście, że ten tlen tam jest, a jednak raczej na niego nie zwracamy uwagi. Zwracamy, kiedy go nie ma. Powtarzające się elementy rzeczywistości znikają z pola widzenia.
Niczego tu jednak nie odkrywamy. Ludzie mają tego świadomość. Także w życiu partnerskim. Stąd właśnie na przykład biorą się reguły dobrego wychowania. Dobre wychowanie, czyli savoir-vivre, to w związku minimum. Jego zasady zawsze służą temu, żeby ostentacyjnie podkreślić szacunek do osób w otoczeniu: proszę, dziękuję, cieszę się, że Cię widzę, przepraszam za kłopot. Tak zwane dobre wychowanie służy temu, żeby podtrzymywać dobre relacje bez względu na to czy nam się chce, czy akurat jesteśmy zmęczeni, czy to już setna kawa, więc nie trzeba dziękować. To wielki urok i tajemnica savoir-vivre’u – został on stworzony także po to, by budować u ludzi empatię, wrażliwość na innych wokół. W ten sposób z daleka rozpoznajemy też ludzi, którzy są uważni na innych wokół siebie. W związkach do każdego kulturalnego sformułowania można dodać: kochanie, skarbie, misiu, pyszczko, najdroższa… Ćwierć kalorii więcej, a żaru w sercu masa.

Przeczytaj także: Kłótnię trzeba odpracować w łóżku – mówi Rafał Ohme i tłumaczy, czy w miłości trzeba być albo rozważną albo romantyczną

Wracając więc do wypalenia: pierwsze miłe gesty w związku są najczęściej efektem nowości i Niagary endorfin. Same się dostrzegają. Nie musimy nad nimi pracować. Kolejne już „ukłony” czy wyrazy uznania, to pokłosie kultury osobistej. A jeszcze potem pewnie refleksji, bo z wiekiem też człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, że na tych kawach, podanych gazetach, zmytych naczyniach i podanych kocykach nie tylko związek się buduje, ale tak naprawdę być może o nic więcej w życiu nie chodzi. Życie jest tymi głaskami, spojrzeniami wdzięcznymi, buziakami za podane kapciuszki i wspólnym wypiciem wina, kiedy jest spokój. Spokój (w życiu jednostki, w rodzinie, w państwie) jest bardzo przezroczysty, ale to wielki dar od losu. Związki ludzi, którzy są ze sobą długo i wchodzą w fazę, w której nie chce się już partnera zmieniać, uznają spokój za tak cenny, że każdą jego kroplę celebruje się z nabożnością. Nie oszukujmy się, dzieje się to także dlatego, że z wiekiem człowiek w ogóle bardziej celebruje rzeczywistość przez refleksję, niż doświadczanie. Jednakowoż liczba głasków, ciepłych gestów i słów uznania najczęściej skorelowana jest z kulturą osobistą i empatią.

Od czego zacząć naukę głaskania? Warto zacząć od siebie i na początek samemu się pogłaskać, dolać sobie do kubeczka trochę czekolady?

Może i warto. Ale ja bym nie zaczynał. Ja bym zaczynał od umieszczenia na pierwszym planie kogoś innego. Dziecka, żony, męża, partnera, matki, staruszki z osiedla. Umieszczanie w głowie na pierwszym planie siebie powoduje, że prędzej czy później natkniemy się na niemożliwą do pokonania w bezpośredniej walce myśli, że „jestem nie taki jak trzeba”. Zdecydowanie odradzam grzebanie we własnej osobowości, dogłaskiwanie się i mentalną masturbację. Doradza się za to: pomaganie innym, żeby zobaczyć jak inni głaszczą. Naukę doceniania ludzi, którzy mówią nam miłe słowa i dla których jesteśmy ważni. Policzmy te osoby. Zwykle nie ma ich nawet kilku. Jedna, czasem dwie, może ciut więcej. Poszukajmy kogoś w otoczeniu, kto umie to robić: prosi, dziękuje, kłania się, wita się życzliwie, tuli, podcałowuje, słuchając nie pisze jednocześnie smsów… Często takie osoby są mało narcystyczne, więc nie widać ich na pierwszy rzut oka. Nic tak nie pomaga w nauce jak dobry model. Jak te osoby to robią, że są życzliwe, a jednak dają radę, zaś ludzie im na głowę nie wchodzą? Natomiast merytorycznie: kupiłbym książkę, albo poczytał coś na sieci o dobrym wychowaniu, żeby wiedzieć z czego robić nawyk.

Czy to znaczy, że głaskanie jest zaraźliwe? Jeśli zacznę głaskać partnera, to on w końcu załapie, że może też pogłaskać mnie czy raczej powinnam powiedzieć – „Wiesz co, kochanie, ja też bym chciała, żebyś ty mnie czasem pogłaskał”?

Obie wersje są dobre. Druga, to informowanie partnera o naszych preferencjach. Może on nas kocha i czasem to nawet mówi. Na przykład kupuje kwiaty. Ale my przywykliśmy do kwiatów, za to domagamy się „odgłosu paszczą”. Wtedy wymieniamy się poglądami:

  • Nie mówisz mi, że mnie kochasz…
  • Kocham! No jak możesz tak twierdzić. Kwiaty kupuję, codziennie głaszczę rano, całuję jak wstajemy…
  • Nnnooo tak, wiem. Ale jakoś wiesz… No nie mówisz. Może chodzi o to, że tego nie słyszę.
  • Mam mówić częściej?
  • No, chyba tak.

Jak widzisz sprawa nie jest prosta. A co do zmieniania świata – oczywiście. Świat zmieniamy przykładem, a nie opinią. Profesor Cialdini mówi, że reguła wzajemności jest jedyną regułą wpływu niewrażliwą na szerokość geograficzną. Matki na całym świecie uczą dzieci, by odwdzięczały się, jeśli coś dostaną. Większość partnerów odda naszą życzliwość. Jedni mniej, inni więcej, ale każdy drgnie od tego. Poza tym wietrzę w tym pytaniu pewną presupozycję: że jak ktoś nie „odda”, to się nie opłaca. Kulturalne osoby nie zachowują się jak trzeba, bo ktoś odda, ale dlatego, że tak trzeba. Dzięki temu nie tylko pomagają sobie (bo stają się silniejsze), ale i inni altruiści oraz kulturalne osoby wokół widzą, że oto jest człowiek, z którym warto się trzymać, ponieważ pomaga, nawet komuś, kto nie okazuje wdzięczności. Zagadują nas potem, kolegują się, chcą zakładać biznesy, a jeśli noga się powinie, to zawsze ktoś w takim towarzystwie poduszkę pod pupę podłoży… Altruiści – owszem, są narażeni na działanie oszustów, ale mają też o wiele więcej osób wokół siebie, które ich wesprą. Na koniec więc bardziej się kalkuluje jednak być życzliwym.
Proponuję oprócz pracy nad nawykami sprawdzić ile siły, hartu ducha i charyzmy daje zachowywanie się jak trzeba, nawet jeśli inni nie są jak trzeba. Czasem – owszem – czujemy strach. „A co jeśli on nie odda?”, „A co jeśli mnie wykorzysta?”. Cóż – bohater i tchórz obaj czują strach, ale obaj robią z nim co innego. Bohater to ktoś, kto robi to, co trzeba, nawet wtedy, kiedy się boi.

Co właściwie dajemy partnerowi i sobie, gdy zaczynamy go głaskać?

Wyniki badań są tu bardzo zaskakujące. Dajemy zdrowie sobie nawzajem i sobie sami. Nasz stan emocjonalny, stan układu odpornościowego, kondycja fizyczna, odporność mentalna – wszystko w trwałych związkach staje się wspólne. Związek jest całością. Bierze na siebie troski i rozrzedza je dzięki uczestnictwu więcej niż jednej osoby. Przyjmuje na siebie i rozrzedza choroby oraz chwile słabości każdego z członków. Jeśli więc nie przekonuje kogoś, że tak trzeba, albo, że partnerowi będzie miło, przypominam, że dobra kondycja partnera służy także w wielkim stopniu nam. Zdrowy, spełniony mąż jest bardziej dyspozycyjny, więc żona ma więcej czasu na to, na co ma ochotę. A zdrowa i pogodna żona pozwala nam, mężczyznom zarabiać więcej i uzyskać wyższy status społeczny, albo wyjechać na wycieczkę. Nie jest to jednak wiedza oczywista. Słyszałem gdzieś ostatnio dosadny dowcip: „Zapytano dziesięć młodych mam co robią w wolnym czasie. Osiem z nich nie zrozumiało pytania, dwie zasnęły w trakcie udzielania odpowiedzi”. Fakt, że dowcip ten wciąż nas śmieszy dowodzi, że warto tę wiedzę o współzdrowiu w związku szerzyć. Dla skrajnych egocentryków jest to doskonała wiadomość: sprawne utrzymywanie partnera w dobrostanie zwraca się zawsze. Życzę Państwu miłej praktyki. I bardzo Ci dziękuję, Dagny, za ciekawe, skłaniające go refleksji pytania.