The Girl Who Fell on Earth

Dzień, który sprawił, że chce mi się wyć!

Alicja Plucińska 

Nie jestem osobą która chodzi na każdą manifestacje. Nie wrzucam politycznych postów na społecznościowe. Ale teraz naprawdę muszę. Dzisiaj jest jednak ten dzień, że chce mi się wyć.

Parę lat temu studiowałam pedagogikę specjalną. Wybrałam specjalizację „resocjalizacja”. I za każdym razem, gdy mówiłam nowopoznanej osobie co studiuję słyszałam: „o to trudne, a jak taka młoda dziewczyna, z przestępcami i w ogóle, jak sobie dasz radę”. Wiecie, co było najtrudniejsze w moich studiach? Przedmioty dla całego roku. Nie pod względem wiedzy potrzebnej do przyswojenia na egzamin. O nie. Był przedmiot, na którym uczyliśmy się praktycznie tylko o wadach wrodzonych. W końcu, żeby rehabilitować, musimy wiedzieć skąd co się bierze i na czym polega. Na tych zajęciach dowiedziałam się o np. o Zespole Kociego Krzyku. Intersująca nazwa prawda? Jeśli płód bez mózgu nie jest przekonujący do wykonania aborcji, to może bardziej przypadek tego typu. Zespół Kociego Krzyku w swojej ciężkiej postaci polega na tym, że dziecko rodzi się z tak poważnymi wadami, że z całego tego bólu po prostu wyje. Nie płacze. Wyje. Bez przerwy. Nie robi nic, tylko płacze, a płacz ten przypomina miauczenie kota. Zastanowicie się, ile żyje, skoro nic, tylko płacze? No właśnie kiedyś nie za długo, na skutek wad umierało w przeciągu kilku godzin. W bólu, drąc się bez przerwy. Dziś medycyna poszła naprzód i te z lżejszą postacią dzieci żyją dłużej, umierając w pierwszych latach życia. Podobno, naziści torturowali tak kobiety, zamykając w jednej celi z takim dzieckiem, a kobiety odchodziły od zmysłów. Jak widać, historia kołem się toczy.

Miałam również zajęcia z nowych metod rehabilitacji osób z całościowymi wadami rozwojowymi i głęboką niepełnosprawnością intelektualną. Pamiętam, jak prowadząca z zapałem opowiadała, jak wspaniale te techniki działają. Niezmiennie ją do dziś podziwiam, za jej zapał, entuzjazm i zaangażowanie w pracę z tymi dziećmi. Podobnie jak inne osoby, które siedziały ze mną na sali i poszły tą drogą. Ja, jako zwidziałam obraz beznadziei. Panie kołyszące się z dziećmi. I to była cała ta terapia. Kołysanie się. I po wielu miesiącach dawała świetne efekty. Jakie? Ano dziecko było spokojniejsze. Bo to nie jest rehabilitacja sportowca. Nie ma spektakularnych efektów. To dziecko nie zacznie biegać, nie zawiąże butów i nie będzie nigdy mówić czy chwalić się, że już umie dodawać. Ono się kołysze wraz z opiekunem. I już. Nie ważne czy ma 5 lat czy 17. To koniec progresu dla tego dziecka, ale nie koniec terapii. A dlaczego? Ano dlatego, że jak przerwiemy terapię, to zachodzi regres. Czyli cofamy się do stanu początkowego. Albo i gorzej, albo i dalej. I tak sobie chodziłam na te wykłady, oglądałam filmy z tych spektakularnych terapii (i to wcale nie sarkazm, to naprawdę są ogromne postępy, ale żeby to docenić, trzeba to zobaczyć), a potem wychodziłam z tych wykładów. Zmęczona psychicznie bardziej, niż po jakiejkolwiek praktyce z mojej specjalizacji. „Tej trudnej niby”. A jak wracałam do domu to wyłam. Podobnie jak moje koleżanki. Wstyd nam było płakać na wykładzie, wśród tych wszystkich osób, które w beznadziei widziały nadzieję. Ja tak nie potrafię. To ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że urodzenie zdrowego dziecka to loteria, w której nie jestem pewna czy mam siłę nawet próbować zagrać.

A dziś, dziś przeczytałam komentarz „kolegi” z roku, który popiera zakaz aborcji. Komentarz durny jak wiele innych w tym temacie, bez grama empatii. Zapytacie się, jak ten kolega wytrwał na tych zajęciach? Nie wytrwał. Nie ukończył nawet pierwszego roku, być może i pierwszego semestru. Nie słuchał o możliwych wadach, nie ma pojęcia jak wygląda rehabilitacja – nie dał rady wytrwać na studiach, które zajmują się pomocą. Pomocą osobom, których tak zawzięcie broni, gdy są jeszcze tylko płodem, który nie jest w stanie funkcjonować poza organizmem matki. A zresztą – wiele z nich w ogóle nie jest w stanie funkcjonować poza organizmem matki – dlatego właśnie umiera parę godzin czy dni po narodzinach. I to nie jest tak, że może się uda, może nie umrze – nie. Wady letalne, bo ma to taką swoją piękną nazwę, to pewna śmierć. Tu nie ma nadziei, radosnego porodu, babyshower i kupowania kołyski. Po wykryciu wady letalnej można kupić tylko małą trumienkę.

Ludzie dalej myślą, że aborcja płodów z wadami wrodzonymi dotyczy tych sympatycznych osób z Zespołem Downa uśmiechających się z bilbordów. Ano nie, wiele rodziców zna diagnozę i rodzi dziecko z ZD. Dlaczego? Bo choć wymagają kosztownej rehabilitacji, to te dzieci są wyjątkowe. Dlatego nazywane są ulubieńcami boga – bo kochają bardziej, czystą miłością. Dziś medycyna poszła naprzód i osoby ZD żyją dłużej, wiadomo też, że nie wszyscy mają niepełnosprawność intelektualną. Są w stanie samodzielnie funkcjonować, pracować, zakładać rodziny. Coraz częściej zaczynają pracować jako modele i modelki, czy aktorzy i aktorki. Wspaniałe prawda?

Zespół Downa to nie wada letalna. To trudna diagnoza, ale nie wyrok śmierci. Wada letalna jest wyrokiem śmierci. Jak bardzo medycyna by się nie postarała, płód bez mózgu człowiekiem nie będzie. Płód bez kości czaszki czy kręgosłupa nie będzie grał w siatkówkę, a to, że pozwolimy mu się urodzić, nie zwiększy jego szans na przeżycie. Jedyne co zwiększy, to cierpienie rodziców, zwłaszcza matki. Kobiety, która musi nosić w sobie tykającą bombę. Bombę, która może ją w każdej chwili zabić, ale nie można jej rozbroić „no bo może nie wybuchnie i nic ci nie będzie”. Wyobraźcie sobie także, że poród to nie jest jakiś taki fajny, miły dzień, taki piknik z rodziną. To, zresztą jak i cała ciąża, ogromne obciążenie dla organizmu kobiety. Do całkiem niedawna, poród był największym zagrożeniem dla życia kobiety. Rozumiecie? Na świecie szalały zarazy, woda była niezdatna do picia, jak się skaleczyłeś to koniec, mogiła, bo nie było penicyliny. A dla kobiety większa szansa na śmierć była z powodu ciąży niż wszystkich innych czynników razem wziętych. Takie to jest wyzwanie donosić ciążę. To nie sesja zdjęciowa w kolorowym magazynie. To wymioty, rozerwane (lub nacięte) krocze, a potem krwawiące od karmienia piersi. A świadomość mężczyzn w temacie porodu jest taka, że nawet ci bystrzejsi, ale nieobyci w temacie, myślą, że trzy skurcze i do domu. No niestety, to kilkadziesiąt skurczy przez kilka, do kilkunastu godzin. Sielanka po prostu. Kobiety to wiedzą i mimo wszystko decydują się na posiadanie dzieci. Świadomie. Naprawdę, kobiety podejmują się zniesienia tych niedogodności. Wyobrażacie sobie faceta, któremu w ramach solidarności z matką dziecka, nacinamy cokolwiek w dolnych rejonach? Ja nie wiem, czy choć jeden odważny by się znalazł. A kobiety się na to godzą. Dla dzieci. Godzą się na wielomiesięczne poświęcenie swojego ciała po to, by mógł na świecie pojawić się nowy człowiek. Czy to nie heroizm? Kobiety mają sobie niesamowitą siłę, którą ciągle się próbuje im odebrać, zmuszając je do rzeczy niemożliwych.

Słowa swe kieruję do mężczyzn, bo choć z przeciwniczkami aborcji się nie zgadzam, to wierzę, że jest tu pole do merytorycznej dyskusji, gdyż są w stanie wyobrazić sobie patologię ciąży. Mężczyźni nie. I ja nie oczekuje od mężczyzn, że zrozumieją naszą sytuację. Nie mają żadnej możliwości się w nią wczuć. Ale tak, jak ja nie rozumiem mężczyzny, dlaczego jego penis jest tak dla niego ważny, nie zrozumiem dlaczego osoba z anoreksją wciąż w lustrze widzi „grubasa” choć jej waga jest na granicy przeżycia, dlaczego osoba bezdomna wylądowała na ulicy, gdy były jeszcze inne opcje, tak osoba bez macicy nie zrozumie nigdy osoby z macicą. Jestem w stanie oceniać sytuacje, w których byłam lub w których realnie mam szansę się znaleźć. W innych, co najwyżej, mogę okazać zrozumienie i wsparcie. Do tego potrzebuję jedynie empatii i wiedzy, bo dzięki niej rozumiem mechanizm. Mechanizm, ale nie przeżycia drugiej osoby. Nie wiem, jakie to dla niej trudne, chyba, że sama mi powie. Nie mam prawa decydować o tym, czy teraz każdy mężczyzna powinien zrobić wazektomię, bo tak mi się marzy. Jaki opór bym napotkała, gdybym zaczęła wypisywać do jakiś przypadkowych facetów, nakazując im wazektomię? Bo to przecież ich ciało. Tylko wiecie, wazektomia, to prosty zabieg. Nie umiera się od niego. Nie ma traumy do końca życia. Po prostu nie możesz zadecydować o swoim ciele. Kicha, prawda?

Chciałam podkreślić dwa podstawowe problemy przeciwników aborcji z mojej perspektywy: brak empatii i brak wiedzy. Co ciekawe, to już zagwozdka bardzo związana z resocjalizacją. Bo ideą resocjalizacji jest nauka empatii. O tak, dobrze widzicie, empatii można się nauczyć (pomijając pojedyncze przypadki). A jak to się robi w więzieniu? Ano wysyła ludzi do obcowania z cierpieniem. I ja mam taki apel, żeby każdy mężczyzna i każdy inny przeciwnik aborcji poszedł na porodówkę i zajął się tym dzieckiem z wadą letalną. 7dni. Siedem, bo więcej prawdopodobnie to dziecko nie przeżyje. Ale nie tak, że przyjdzie i posiedzi 2h. To nie praktyki studenckie załatwione po znajomości. Jak matka. 24/h. 7 dni. Ciągłej opieki. I powiedz mi, jak wzbogaciło to Twoje życie, jak wspaniale bawiło się wtedy to dziecko i jak bardzo nie możesz się doczekać, aż takie będziesz miał. Wtedy wezmę Twój głos pod uwagę.

Dajcie NAM żyć. Godnie.
Narazie zgotowaliście nam piekło na ziemi. #piekłokobiet

***

Autorką tekstu jest Alicja Plucińska.
www.facebook.com/alicja.plucinska

Grafika: www.facebook.com/thegirlwhofellonearth