Podjęła ryzyko biorąc kredyt na 60 mln złotych. Teraz ma klinikę swoich marzeń!

Podjęła ryzyko biorąc kredyt na 60 mln złotych. Teraz ma klinikę swoich marzeń!

Aleksandra Moskal

O ogromnej miłości do ludzi, o pasji do biznesu i apetycie na życie rozmawiam z Beatą Drzazgą, przedsiębiorcą, założycielem firmy medycznej BetaMed S.A. i laureatem konkursu Sukces Pisany Szminką Bizneswoman Roku 2020. Kobietą, dla której zdaje się nie być rzeczy niemożliwych. Z charakterystyczną dla siebie energią opowiada mi o realizacji młodzieńczych marzeń, oddaniu pracy i braku czasu na odpoczynek.

Założyła Pani swoją pierwszą firmę 24 lata temu, obecnie zatrudnia Pani już ponad 3300 osób, a BetaMed S.A. liczy sobie 92 filie w 11 województwach. Przy takiej skali biznesu chyba nietrudno jest stracić do niego serce? Czy może właśnie w momencie, w którym firma nabiera tak gigantycznych rozmiarów, serce zaczyna być mocniej?

Beata Drzazga: Jest jeszcze inaczej. Serce zawsze bardzo mocno biło do tego biznesu – od samego początku – bez względu na to, czy biznes był malutki czy jest duży. I wciąż bije. Ewentualnie stresu jest dużo więcej.

Z czego – w głównej mierze – wynika ten stres?

Od dwóch lat mam partnerów biznesowych z Francji i jest mi trochę łatwiej. Ale do tej pory prowadziłam cały biznes sama, a stres z roku na rok był coraz większy. Czułam na sobie dużą odpowiedzialność – zwłaszcza względem pracowników i ich rodzin. Do tego dochodzi odpowiedzialność za wszystkich pacjentów – w tym również malutkie dzieci i młodzież pod respiratorami – to bardzo obciążające. Mamy dyżury 24 godziny na dobę i dbamy o to, by ci ludzie czuli się bezpieczni. Stres jest związany również z ciągłymi kontrolami, czy wszystko jest w porządku.

Z drugiej strony ważne jest też, żeby po prostu nie zawalić już tej firmy. Bo rzeczywiście fajnie jest otwierać firmę, ale prawdziwym sukcesem jest to, że ona się wciąż rozwija, że rośnie, idzie w górę. Ludzie wiedzą, że jesteśmy firmą, która płaci wszystkie przelewy co do dnia i jestem z tego naprawdę dumna. Jesteśmy firmą, która jest bardzo dobrze widziana na rynku, lojalną, wypłacalną i nigdy nie chcę tego stracić.

Moja firma jest ogromna pod każdym względem. Nie jest to łatwe, szczególnie w dzisiejszych czasach, by pracownicy byli zadowoleni, ich rodziny, pacjenci i jeszcze wszystkie urzędy. Dopiero był COVID, teraz wojna, inflacja… Jeszcze do niedawna sama musiałam umieć podejmować każdą decyzję w sekundę, byłam jedyną osobą, na której się to opierało.

A co w takim razie – oprócz nerwów ze stali – jest niezbędne, by się w ogóle porwać na sukces w biznesie?

Oprócz cech nabytych, trzeba mieć też te już wrodzone – przede wszystkim trzeba być przedsiębiorczym, mieć niesamowitą chęć organizowania. Trzeba mieć odwagę – bo co z tego, że ludzie marzą o tym, by mieć jakąś firmę – a nie mają odwagi, by zaryzykować? Zwłaszcza ludzie, którzy są np. po finansach, tacy strasznie skrupulatni i konserwatywni, oni nigdy w życiu nie zaryzykują. A tu chodzi o to, żeby mieć mądrą odwagę. Są różne ryzyka – nikt nie wie, czy dostaniesz kontrakt, czy go stracisz, nikt nie wie, czy jakieś przepisy się nie zmienią… To nie jest z niczym porównywalne, trzeba mieć naprawdę dużo samodyscypliny, odwagi, pozytywnego nastawienia, cierpliwość i wyczucia przy zatrudnianiu ludzi. Żeby ci zakochali się w twoim pomyśle, w twojej wizji i chcieli razem tę pracę wykonywać. Jak się na takich ludzi nie trafi, to raz, że trzeba ich zmieniać, a dwa, że nie zajdzie się za daleko.

Wspomniała Pani o ryzyku i to na nim chciałabym się przez chwilę skupić. Pamięta pani może sytuację, kiedy podjęła – mniejsze czy większe – ryzyko, które finalnie nie przyniosło oczekiwanych efektów?

Oczywiście! Mniejsze ryzyka, które mi nie wyszły to takie, kiedy jednocześnie byłam świadoma, że może się nie udać. Gdy na przykład staję do konkursu w jakimś województwie, to mam podejście, że wygram albo nie. Jeżeli nie wygrywałam, to nie czuję rozczarowania, próbuję za rok. Jeżeli nie dostałam jakiegoś kontaktu, rezygnuję. Do ryzyk należy podejść właśnie w taki sposób: „OK, próbuję, ale wiem, że może się nie udać.” Najgorsze jest, gdy ktoś sobie zakłada, że na 100% wszystkie plany mu się udadzą. Absolutnie tak nie jest. W planach trzeba zakładać, że wyjdzie 20-30%.). I wtedy nie jest się zaskoczonym i wszystko cieszy.

A plan najpewniej jeszcze się 15 razy po drodze zmieni.

Tak. Miałam takie plany, marzenia, a specjalnie mówiłam: „No wiadomo, że nie uda mi się wygrać kontraktu na 10 milionów, ale żeby chociaż 2…” I nagle okazało się, że wygrałam te 10 milionów. I właśnie tak staram się w życiu do wszystkiego podchodzić – mam w głowie, że coś może się udać, ale staram się na zapas nie cieszyć. Po cichu sobie o nim myślę, ale nastawiam się, że może nie wyjść. Wtedy nie mam żadnego zaskoczenia i smutku – tu wyszło, tam nie wyszło, przyjmuję wszystko jak jest.  

A większe ryzyko?

Po 12 latach działalności zdecydowałam się na kredyt w wysokości 60 000 000 zł. W finansach mówi się, że gdy ma się pieniądze, to w pewnym momencie warto wziąć kredyt. Czułam, że nadszedł ten moment. Miałam marzenie zbudować piękną, szklaną klinikę, 8 000 m². To było ogromne ryzyko, ale na szczęście wszystko wyszło jak sobie wymarzyłam i klinika funkcjonuje.

O tym, że ma Pani w sobie ogromną pasję do biznesu, chyba nie trzeba nikogo przekonywać, sama ją czuję nawet przez słuchawkę… Ale zastanawiam się, skąd się wzięła – czy zrodziła się sama z siebie czy może ktoś ją w Pani zaszczepił?

Myślę, że to kwestia charakteru. Gdy ktoś mi mówi, że czegoś się nie da, że coś jest ciężkie do zrobienia, to ja właśnie chcę spróbować. Zwłaszcza jeśli dotyczy to rzeczy, którą kocham. A ja naprawdę, mając już 4 latka, marzyłam o tym, że będę pracowała w służbie zdrowia, że będę lekarką bądź pielęgniarką czy rehabilitantką. Chciałam być blisko pacjenta, a babcia mówiła mi, że to jest aż 5 lat nauki… A ja sobie myślałam: I co z tego? To tym bardziej! Dlatego kończę teraz już 7. kierunek studiów, chcę skończyć jeszcze doktorat i skończyłam MBA, bo ktoś mi ciągle mówił, że to jest dużo… Oprócz tego jestem dziekanem na Akademii Medycznej, bo choć naprawdę nie mam już czasu, to ludziom – studentom, którzy jeszcze nie są lekarzami, chcę otworzyć oczy…

Uświadomić im, że jeśli nie kochają ludzi, nie chcą służyć… To nie jest zawód dla nich. Ja zawsze czułam taką miłość do człowieka, zawsze mi było przykro, gdy ludzie mają poważne choroby, chciałam ludziom świat u stóp położyć, by się nie martwili, chciałam im pokazać, że jesteśmy.

Gdy pracowałam w szpitalu, było mi przykro, że to wszystko nie wygląda tak, jak sobie wyobrażałam. Dlatego tworząc BetaMed, nawet jak byłam tylko ja jedna, już wtedy chciałam, by ludzie wiedzieli, że to jest placówka, w której będziemy okazywać serdeczność. Przecież jak ktoś jest naprawdę chory, to potrzebuje miłości, drugiego człowieka, a nie boi się odezwać do lekarza czy pielęgniarki, bo zaraz ochrzanią, są niemieli… Nie wszyscy oczywiście, ale mówimy o większości. Sama tego doświadczyłam. Ale naprawdę nie może być lekarzem, pielęgniarką, rehabilitantem człowiek, który się ponoszy i wywyższa…

I nie ma empatii.

Dlatego się zbuntowałam i stąd ta pasja. Z miłości do człowieka, z chęci pokazania, że da się inaczej. Ja jestem wizjonerem i wiem, że w każdej dziedzinie można zrobić coś nowego, całkiem inaczej. Pamiętam, jak byłam dzieckiem i pomyślałam: „Boże, dlaczego ja nie mogę być jakimś wynalazcą?” Zawsze siedziało mi w głowie, że chciałabym być wynalazcą, zastanawiałam się, co ja mogę w życiu robić i chyba to mnie pociągnęło – zostałam wynalazcą lepszych usług. Pokazuję, jak można traktować pacjenta.

Czyli to naprawdę ludzie są motorem napędowym pani działań.

Zawsze powtarzam, na wszystkich panelach, że przecież to jest moja firma i kto mi zabroni np. robić niespodzianki pracownikom? Nikt. A dzięki temu czuję radość, jak rosną mi skrzydła, gdy ludzie się uśmiechają i są szczęśliwi.

Ostatnio w sobotę, piekąc ciasto – jestem normalną kobietą, która piecze i gotuje – pomyślałam sobie o moich pracownikach. O tym, że sama pracowałam na etacie 11 lat i wiem, jak to jest, gdy ma się tylko 26 dni urlopu i krótkie weekendy. No to przyszłam w poniedziałek do pracy z zarządzeniem prezesa, że w piątki pracujemy do godziny 14-tej, a w poniedziałki wszyscy przychodzą na popołudnie, żeby ten weekend był dłuższy. Pracownicy odpoczną, za to przyjdą do pracy uśmiechnięci. Ja naprawdę jestem im wdzięczna za ich pracę, za to, że są.

Ale BetaMed to nie koniec. Działa Pani również w innych branżach – zupełnie różnych od siebie – są nieruchomości, elektronika, moda… Czy to wynika z chęci udowodnienia czegoś – pokazania, że się da?

Nie, tak po prostu wyszło… Dzień w dzień pracowałam do 12. w nocy, siedziałyśmy w biurze z Asią, która była moim pierwszym pracownikiem – dzisiaj jest Dyrektorem Głównym – i mówiłyśmy, że niebawem wyjdziemy na prostą i wciąż nie wychodziłyśmy. Dopiero potem zrozumiałam, że biznes nigdy nie wychodzi na prostą. Zawsze będzie następna i kolejna rzecz. Dlatego trzeba bardzo uważać, by nie wpaść w pracoholizm. Biznes to praca bez końca. Wychodziłam, gdy było ciemno i wracałam, gdy było ciemno. Mijały miesiące, a ja nie miałam nawet czasu zrobić zakupów. Gdy miałam wystąpić na konferencji czy gdzieś pojechać, to nie miałam czasu kupić sobie ubrań… Dlatego otworzyłam sklep.
Powiedziałam: „Otworzę sobie sklep, będę miała swoje najpiękniejsze kolekcje, będę swoją najlepszą klientką”. I tak wyszło z pierwszą dodatkową firmą, Dono da Scheggia – dono czyli prezent i scheggia – drzazga.

Latając po nowe kolekcje, zrozumiałam, że kocham lotniska, kocham latać po świecie i moje życie to nie może być tylko NFZ, bo zwariuję. Wzięłam więc mapę i zapytałam siebie: „O czym zawsze marzę, gdzie czuję, jakbym już kiedyś tam żyła? Stany Zjednoczone. To kto mi zabroni? Nikt. To może Miami? No to Miami”. Dałam sobie więc cel – pojadę do szkoły językowej Open Hearts nauczyć się amerykańskiego, takiego jakiego używają w Nevadzie, gardłowego. No i poleciałam na 3 miesiące i to był koniec. Zakochałam się w ludziach z taką energią jak moja – Latynosi w Miami są cudowni, uprzejmi, uśmiechnięci, aktywni.

Moja mama była zakochana w Mariachi, którzy przez 14 lat grali u mnie w domu, w ich muzyce. I gdy nie mogła już latać do Stanów, na jej 80-te urodziny zrobiłam jej niespodziankę i sprowadziłam Mariaci tutaj do Polski. Przylecieli z całym sprzętem, ubraniami, w kapeluszach. No ale musieli mieć zarobek przez 2 tygodnie pobytu, w związku z czym… Zorganizowałam im tournée po Polsce. Odbierałam nagrody u Pani Eli, więc pytałam: Ela, mogą Mariachi u Ciebie zagrać w Warszawie? Niech grają. Dzwoniłam do Pana Prezydenta Mysłowic: „Edziu, mogliby u Ciebie zagrać Mariachi?” – usłyszałam: „Akurat mam święto ziemniaka, niech grają.”

Nie ma rzeczy niemożliwych?

Nie ma. Często mówię ludziom, że ten szary dzień to tylko nam się wydaje szary – gdzie indziej o tej porze jest pięknie i świeci słońce. Pamiętam jak prawie 20 lat temu pisałam pracę magisterską i zobaczyłam w telewizji Las Vegas. Pomyślałam sobie wtedy: Jak cudownie, ile świateł… Będę tam.
Przyklejałam sobie wtedy w kuchni różne zdjęcia miejsc, do których polecę – to były takie obiecanki dla siebie samej. I jak już poleciałam do Las Vegas, stanęłam na lotnisku, to podniosłam ręce i krzyknęłam: jestem! Ale tak naprawdę nie przypuszczałam, że będę organizować misje gospodarcze między Nevadą a Polską i że w Senacie otrzymam tytuł Pierwszego Ambasadora Biznesu Nevady i że to ja na środku Las Vegas otworzę BetaMed. Tego nie przypuszczałam.

To znaczy, że będą kolejne firmy i kolejne projekty?

Teraz zaczął się u mnie etap sprzedawania, myślę o przekształcaniu tego, co mam. Otworzyłam też Fundację, ponieważ chcę dalej pomagać, ale muszę się nauczyć nie tylko z moich pieniędzy, bo inaczej zbankrutuję. Nie mogę jednak powiedzieć, że coś wiem na pewno. Znając siebie, teraz Pani powiem, że nic już nie otworzę, ale zaraz usiądę i wymyślę, co nowego stworzyć. Ale jeśli pyta mnie Pani o plany, to ja ich nie mam. Żyję spontanicznie.

Czuje Pani, że doszła już na szczyt? Czy jest w drodze? A może w ogóle się tam nie wybiera?

Ja myślę, że ludzie nie powinni myśleć o żadnych szczytach – skąd wiemy, ile będziemy żyć? Myślę, że każdy przez całe życie powinien się rozwijać – po prostu robić coś – mniej czy więcej, tyle, ile go cieszy. Nie każdy ma energię, by zbudować 50 firm i nie każdy, kto by budował, byłby szczęśliwy, prawda? Niech więc każdy robi to, co daje mu szczęście. A druga rzecz – ktoś nam zrobił bałagan w głowie, mówiąc, że jak już się przejdzie na emeryturę, to wtedy się odpoczywa. To jest największy błąd – bo jak my zaczynamy odpoczywać, to tak naprawdę zaczynamy się starzeć, popadamy w depresję, nic nam się nie chce, wszystko wydaje się bez sensu. Nie myślę więc o szczycie, o tym, czy na nim jestem… Raczej wciąż będę tam szła aż zamknę oczy. Gdybym pomyślała, że zdobyłam szczyt, poklepała się po ramieniu, to wtedy klapnęłabym, byłoby mi smutno. Tak czuję.

To znaczy, że Beata Drzazga nie odpoczywa?

No z tym jest gorzej… W pracy szaleję sobie już od 30 lat, 7 firm, do tego trójka dzieci, kolejne studia…  W weekendy co chwilę jeżdżę na zajęcia do Warszawy… I czasem jestem zdziwiona, dlaczego organizm jest tak słaby i odmawia posłuszeństwa. Kocham latać samolotem – wtedy sobie czytam, śpię, odpoczywam – ale niedawno zauważyłam, że organizm, każdego człowieka jednak odczuwa zmęczenie lotami. Tydzień temu przyleciałam z jednego miejsca, pojutrze znowu lecę… Przydałby mi się taki czas tutaj, na miejscu, ale wciąż wychodzi coś nowego. W ramach akcji charytatywnej wylicytowałam wyjazd do Kolumbii 2 lata temu i wciąż nie mam kiedy go zrealizować… Mam też zagrać z Igą Świątek w tenisa i wciąż przesuwam termin… Nie mam czasu na odpoczynek.

Pani Beato, proszę powiedzieć, czego Pani życzyć?

Zdrowia, pogody ducha i kochanych ludzi dookoła. Najważniejsze jest, żeby otaczać się cudownymi ludźmi i być zdrowym. Wtedy możesz pomagać i dalej działać.

Niech się spełnia w takim razie!