Olga Kozierowska, autorka książki Miłośc to czasownik

Miłość to czasownik. Przeczytaj fragment książki

Olga Kordys-Kozierowska

„Miłość to czasownik. Jak być ze sobą czulej, bliżej, dłużej. I na większym luzie” to lekki, zabawny, pokazujący perspektywę i kobiecą, i męską, a przede wszystkim niezwykle użyteczny poradnik dla par. Olga Kordys-Kozierowska, Prezeska Fundacji Sukcesu Pisanego Szminką dzieli się w nim receptą na udany związek, a wiedzę psychologiczną przeplata opowieściami o swoich małżeńskich perypetiach i odkryciach. Przeczytaj fragment książki poniżej!

Słowo ode mnie

Piszę tu prosto z serducha o tym, co związkowi robi dobrze, a co źle. W jaki sposób powiedziane „kocham cię” leczy, a w jaki irytuje i po co w ogóle komu słowa, gdy niby tylko czyny się liczą. Piszę o tym, jak przetrwać, kiedy się robi niebezpiecznie, i jak zidentyfikować te groźne momenty, żeby się nie obudzić z ręką w nocniku. A także o zakładaniu i dopytywaniu, czyli o gadaniu bez sensu i z sensem. 

Dużo też tu odkryję. O sobie, o moim małżeństwie. Ba, nawet męża o głosu zabranie poprosiłam. Związek w końcu budują zawsze dwie osoby. 

Mam nadzieję, że oprócz tego, że otworzysz oczy i zmienisz sposób myślenia o związku, a więc nauczysz się czegoś, to jeszcze się nieźle ubawisz. A potem napiszesz do mnie i podzielisz się swoimi refleksjami. 

#miłośćtoczasownik

Miłość to czasownik, 
bez ruchu umiera.
Zostawiona sama sobie, 
wypłukuje się do zera. 

Jeśli chcesz spędzić z kimś więcej niż chwilę szczęścia, musisz zrozumieć i poczuć, że miłość wywodzi się od „kochać”. Żeby przetrwać, potrzebuje ruchu, wysiłku, zaangażowania. Miłość odpowiada na pytania: co czuję?, co on/ona czuje?, co robię?, co on/ona robi?, co się z nim/nią, ze mną dzieje? 

„Kto/co” można sobie do nosa wsadzić. Bo to mrozi, wstrzymuje. 

Zmieniasz się ty, on się zmienia. Zmieniają się wasze cele, potrzeby, zainteresowania, gusta, smaki i hierarchia wartości. Udawanie, że tak nie jest, oddala, rozwala. Jeśli liczysz na to, że zwiążesz się z kimś i ten ktoś pozostanie taki sam jak na początku, to gorzko się rozczarujesz. 

Chcesz żyć długo i szczęśliwie? Zajmij się robieniem miłości.

Chcesz przeżywać wszystko na nowo z kimś starym? Zajmij się robieniem miłości. 

Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś” – Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę

Parole, parole

Antygona głosiła, że „słowami świadczyć miłość to nie miłość”. Liczą się tylko czyny! Takiej wizji świata trzymał się też mój mąż. Za każdym razem, gdy zgłaszałam potrzebę usłyszenia czegoś miłego lub dopominałam się o „kocham cię”, mówił: „Parole, parole! Czyny są najważniejsze!”. Poza tym – co go niezmiernie śmieszyło – dodawał, że przecież na wstępie naszego związku zadeklarował, że kocha, i do tej pory nie odwołał. Sugerował, że przesadzam i zdecydowanie przeceniam wartość słów. 

W końcu postanowiłam zastosować tę samą strategię. Przestałam zasypywać go komplementami, szeptać do ucha czułe słówka i słać mokre esemeski z „Tęsknię” lub „Myślę o Tobie” i inne bardziej wyrafinowane. Poza tym świadczyłam miłość czynem. Byłam. Przytulałam się. Rozmawiałam. Ba, nawet, przygotowywałam dobrą kolację, a więc taką jak lubi, dbając o oprawę – czyli muza, świeczki i pełna uważność, bez towarzystwa telefonu komórkowego, a i po dwudziestej trzeciej dokazywałam jak lwica.

Ile wytrzymał bez moich słów?
Trzy dni.

Powróciwszy z pracy trzeciego dnia, zapytał: „Czy coś się stało?”.

Odpowiedziałam: „Dlaczego? Przecież wszystko jest okej, nawet bardziej niż okej”. 

On: „Ale nie mówisz nic…”.

Gram dalej (choć w środku gotuję się ze śmiechu): „Jak to nie mówię? Przecież cały czas rozmawiamy?”.

On: „No, ale jakoś tak… nic miłego nie mówisz… obraziłaś się?”.

Ja: „Głupi. Ja obraziłam? A niby za co?”.

On: „Zachowujesz się inaczej. Nawet do mnie nie piszesz esemesów…”.

Ja (że niby Amerykę odkryłam): „Aaaa, czyli jednak słów ci brakuje! Tak? Niemożliwe, przecież to tylko parole, czyny się liczą – podsumowałam triumfalnie. – Przecież jestem tu, nigdzie nie poszłam – dodałam, cytując go nieco złośliwie”.

On: „U mnie tak. Czyny się liczą, bo ja jestem introwertykiem. Ale dla ciebie naturalne są słowa, więc nie rezygnuj z nich. Sama powtarzasz, że trzeba żyć w swojej prawdzie”.

Pomyślałam: „Spryciarz. Chce zjeść ciastko i mieć ciastko”. Obiecałam sobie: „Już nigdy więcej nie będę świadczyć miłości słowem”. 

Ile wytrzymałam? Kolejne trzy dni, a może nawet nie. Moja prawda zwyciężyła. Ku jego zadowoleniu. Znowu mówiłam, szeptałam, pisałam, ale coś się zmieniło. Drgnęło. Doświadczenie utraty przyniosło docenienie odzyskania. I doczekałam się kilku „Kocham cię”, kilku gorących esemesów (choć koło Mickiewicza to one nie leżały) i paru „Tak tęsknię za tobą” zamiast „Jeszcze nie zdążyłem zatęsknić, przecież dwa dni mnie nie ma”. 

Olga Kordys-Kozierowska, autorka książki Miłośc to czasownik

Sercem do mnie mów

Sercem do mnie mów, mów sercem
słowa zawierają więcej.
To nie tylko liter sznury,
ani poetyckie bzdury.
Ani moje kalkulacje,
Proszę o serca wibracje.
Daj mi, daj mi to usłyszeć,
ogrzej tę szarawą ciszę.
Miłość w czynach jest istotna,
lecz bez słów nazbyt markotna.
Za bezbarwna, za drewniana,
choć z pewnością uznawana.
Już nie cytuj Antygony,
sercem mów, tak mów do żony.

Z czasem jednak słowa znów zniknęły, a ja czułam głód. Zwierzyłam się mojemu przyjacielowi, a on: „Działaj, a nie gadaj. Faceci są zadaniowi. Niech się chłop nauczy. To nic trudnego. Niech sobie przypomnienie wpisze, że na przykład o dziesiątej każdego dnia przesyła ci miłe słowo”. No to ja lecę z tą nową wiedzą do męża i z radością mu to wykładam. On umiera ze śmiechu. A ja oznajmiam, że bardzo tego potrzebuję. Właściwie słów innych używam, takich w naszej rodzinie przyjętych, kiedy się czegoś chce lub nie chce. Od lat już bowiem cytujemy naszą córcię, która będąc kiedyś na tenisie z braćmi, do starszego – który straszył ją wielkim strupem na piszczeli – powiedziała: „Nie jest moim życzeniem widzieć ranę”. Miała wtedy pięć lat. To dla znawców komunikatu „ja” komunikat idealny. 

No więc powiedziałam wtedy: „Moim życzeniem jest słyszeć miłe słowa, słyszeć: kocham cię”.

Przekornie mąż zapytał: „Czy będę coś z tego miał?”.

Z kokieterią Marilyn Monroe odpowiedziałam: „Oczywiście… mrau, mrau”.

O dziesiątej dostałam esemesa i tak przez kilka kolejnych dni. Jednakże słowo stymulowane kalendarzem Google nie pieści. Więc podziękowałam mężowi za starania. Przyjął to z ulgą. Słaba jest wartość słów wypowiadanych pod presją. Dlatego gdy mówię do Zaborka: „Kocham cię”, to już nie oczekuję, że odpowie tym samym, w tym właśnie momencie. Bo to ja chciałam to wyznać właśnie tu i teraz. Jeśli jednak odpowiada trochę jak „dzień dobry” na „dzień dobry”, to proszę go, by popatrzył mi w oczy i powtórzył. 

Bo jak mówi profesor Bralczyk: „Wyznanie miłości, jeśli ma być udane, musi być dobrze wypowiedziane. Komponent intonacyjny jest tu bardzo istotny”. 

Wyobraź sobie, że nawet teraz – po jedenastu latach wspólnego życia – Zaborek, patrząc mi w oczy i wyznając miłość, zawstydza się. A gdy się zawstydza, to zaczyna się wygłupiać. Przyjmuję więc te jego żarciki i śmieję się razem z nim. Nie rezygnuję jednak z mojego romantyzmu.

Wyznanie „kocham cię” nawet po trzydziestu latach związku jest ważne. Nie należy zakładać, że samo bycie z kimś powinno być dowodem miłości i ktoś powinien się domyślić, że jest kochany. Domyślanki mogą bowiem prowadzić na manowce. 

Jakiś czas temu rozmawiałam z moim Tatą o tym, jak ważne jest usłyszeć „kocham cię”. Po moim słowotoku Tata stwierdził, że przecież mówienie komuś miłych rzeczy nie powinno być trudne, podobnie jak wyznawanie miłości, gdy się kogoś kocha. 

Parsknęłam i zapytałam: „A kiedy ty mi, tato, powiedziałeś, że mnie kochasz?”.

Tata: „Przecież ja jestem twoim ojcem, a nie partnerem. To oczywiste, że cię kocham”.

Ja: „Oczywiste? Nic nie jest oczywiste. Ja mówię moim dzieciom, że je kocham, więc ty też mógłbyś raz na pięć lat powiedzieć”. 

Następnego dnia i dziś. Za każdym razem, gdy Tata do mnie dzwoni, mówi, że mnie kocha. Na początku brzmiało to kwadratowo, ja się śmiałam, on się śmiał. Było w tym z mojej strony nawet trochę sarkazmu. Dziś ani on, ani ja się nie śmiejemy. Przyjmuję to wyznanie. Wpuszczam do środka. Odwzajemniam. I jestem wdzięczna za to, że otaczają mnie ludzie, którzy słuchają i działają.

Ten przykład pokazuje, że warto się przełamać, bo powiedzenie drugiej osobie o pozytywnych uczuciach pomaga w umacnianiu relacji. Pięknie piszą o tym Lucyna Kirwil i Jerzy Bralczyk w genialnej w książce Pokochawszy. Co ciekawe, ich zdaniem nawet negatywne słowa w związku mają wartość – o ile potem przedyskutujemy je we właściwy sposób, czyli po prostu (choć wiadomo, nie zawsze jest to proste) mądrze. Weźmy takich Amerykanów, którzy kończą rozmowę, mówiąc sobie: „I love you”. Niby wyświechtana fraza, ale jednak zdaniem Amerykanów oraz Lucyny Kirwil i Jerzego Bralczyka – a także moim – bardzo ważna. Mówią tak po to, by zapewnić drugą osobę, że ich relacja trwa. Kończą rozmowę, każde z nich wróci za chwilę do swoich zajęć, ale mimo to pamiętają – jesteśmy blisko siebie. Profesor Bralczyk twierdzi, że gdy mówi „kocham się”, to po to, by sam się usłyszał – w ten sposób sam się w tej miłości utwierdza. I jest mu z tym dobrze. Dlatego ważne, żeby to wyznanie powtarzać. Dla siebie i dla bliskich. Jak najczęściej.

I jak tu się najeść słowam, jeżeli ktoś słów unika?

Mam taki jeden sposób na „najedzenie się” słowami. Działa tylko co jakiś czas – przesadzić z nim nie można – i muszą być spełnione określone warunki. W naszym przypadku to bycie gdzieś razem w sytuacji intymnej, co nie oznacza leżenia w łóżku. Tu kontakt wzrokowy i uważność robią swoje. Może więc być restauracja, domowe zacisze, ławka w parku… Wypowiadam wtedy zaklęcie: „Opowiedz mi, jak się we mnie zakochałeś”.

Pamiętajcie jednak, że mam przed sobą introwertyka próbującego sprowadzić opowieść do dwóch zdań: „No zobaczyłem cię i się zakochałem się”. Należy skorzystać więc z pytań otwartych, w naszym przypadku wielu. Może i robi się z tego wywiad, jednak głód zostaje nieco zaspokojony. I starcza mi na jakiś czas.

Co ciekawe, po latach historia nabiera kolorów, a nawet innych odcieni. Pojawiają się nowe wątki i można się wiele o swoim partnerze nauczyć. Dziś nie udajemy już, że jesteśmy lepszymi wersjami siebie. Wersja demo zużywa się i zostaje prawda. Bo nie ma sił i ochoty na udawanie kogoś innego, lepszego. Dopasowywanie się, naginanie. Ile można? 

My, kobiety, zdejmujemy różowe okulary i pozbywamy się przeświadczenia „zmieni się – zmienię go”, a oni, mężczyźni, zdają sobie sprawę, że my się jednak zmieniłyśmy. Jak w tym starym, ale jarym dowcipie o oczekiwaniach – ona myślała, że on po ślubie się zmieni, a on, że ona się nie zmieni. I obydwoje zdziwieni!

Na przykład kiedy mój mąż porzucił formułę opowieści w stylu, w jakim czuł, że ja bym ją chciała usłyszeć, to zamiast: „I wtedy weszłaś i uśmiechnęłaś się, i ja wiedziałem, że całe życie czekałem na ciebie…”, po kilku latach powiedział, coby się ze mną podroczyć: „I wtedy weszłaś i stanęłaś tyłem przy barze. Zobaczyłem twoją pupę w legginsach i nie mogłem przestać o tobie myśleć… A zakochałem się w międzyczasie”.

A tak brzmi najświeższa wersja opowieści Zaborka, jego wspomnienie sprzed prawie dwunastu lat.

Miałem pojechać na ten wyjazd z kolegą, ale finalnie pojechałem z koleżanką. Dla singli nie był to atrakcyjny termin. Ferie oznaczały tłumy. Skusiły mnie perspektywa narciarskiego treningu oraz spotkanie – po wielu latach – ze znajomymi z liceum. Chyba jako jedyny przyjechałem tam bez rodziny. I nie wiem, kto komu zazdrościł bardziej, koledzy mi, że żyję bez zobowiązań, przyjechałem z młodą kobietą, a nie z żoną, z którą żyję od dwudziestu lat, czy ja im, że stworzyli coś stałego, że mają dzieci. Kiedy skończyłem czterdzieści lat, uwierzyłem w to, że już zawsze będę sam. Właściwie się z tym pogodziłem.

Na tym wyjeździe było chyba z pięćdziesiąt osób z Batorego. Odnosiłem więc wrażenie, że przeniosłem się w czasie, że znów jestem w liceum i właśnie zszedłem do szatni na długiej przerwie.

Pierwszy raz zobaczyłem cię w jadalni. Siedziałaś przy pierwszym z długich stołów. Ja siedziałem przy ostatnim. I niby daleko od siebie, ale naprzeciwko siebie. I zacząłem ci się przyglądać. Podobałaś mi się. Było w tobie coś ciekawego, intrygującego. I odwzajemniałaś moje spojrzenia. To dało mi przyzwolenie na to, by częściej na ciebie patrzeć. Nie byłaś z towarzystwa. Nic o tobie nie wiedziałem. Zacząłem więc podpytywać znajomych. Dowiedziałem się, że jesteś przyjaciółką mojej koleżanki. Dowiedziałem się, czym się zajmujesz. Udało się nam porozmawiać tak dłużej tylko raz. Siedziałaś z przyjaciółką, ona podpytywała mnie, dlaczego do tej pory nie założyłem rodziny. Powiedziałem, że od lat nie mogę się zakochać. Twoje rady z tego wieczora były dość zabawne. Ja byłem zupełnie trzeźwy, ty nie za bardzo. Potem raz siedzieliśmy obok siebie na wyciągu. Ale jakoś wtedy rozmowa się nam nie kleiła, może dlatego, że nie byliśmy sami. Ostatniego dnia, dla mnie, pomimo tego, że nigdy nie wstawałaś tak wcześnie jak ja, pojawiłaś się na śniadaniu rano. Mogłem się wtedy z tobą pożegnać. Głupio mi było poprosić cię o kontakt. Wydawało mi się, że jak zdobędę go od kogoś innego, to będzie delikatniej. Nikt z moich, na tamten czas, bliskich znajomych nie mógł mi pomóc, więc zwróciłem się do mojej koleżanki, a twojej przyjaciółki. Początkowo nie chciała mi dać twojego adresu e-mail. Zakładała, że jestem niepoważny i namieszam. Dowiedziałem się wtedy, że masz bardzo trudną sytuację i że jesteś nieszczęśliwa. Przyjaciółka chciała cię chronić, byś nie wpadła z deszczu pod rynnę. Czemu więc napisałem? Byłem bardzo ciekaw dalszego scenariusza. A potem sobie wymyśliłem, że ty to ta, na którą czekałem. Nie uważałem więc, że przeszkodą jest twoja przeszłość, zobowiązania, to, że masz dziecko. Właściwie nie widziałem przeszkód. Zaprosiłem cię na lunch i powiedziałem, co powiedziałem. Że chcę z tobą być, że wszystko załatwię. Tak czułem. Nie bałem się. Nie dałaś mi z liścia. Uznałem to za dobry omen.

Zapytałem, czy chcesz mieć dzieci. Bo chciałem mieć dzieci. Zaproponowałaś, że poznasz mnie z jakąś koleżanką. To było absurdalne. Ale mnie nie zraziło. Przemilczałem to. Postanowiłem być konsekwentny w swoim postanowieniu. Czułem, że robię dobrze. Byłem gotowy na to, by wziąć pełną odpowiedzialność za wszystkie moje ruchy i decyzje. Kiedy się zakochałem? Myślę, że gdzieś na początku.

Czym jest zakochanie? To pytanie dla sześciolatka.

No co, myślałem o tobie, o tym, jak i kiedy spędzić z tobą czas. Wybierałem przytulanie na kanapie zamiast pójścia z kolegami na mecz. Przecież nie powiem, że motyle mi w brzuchu latały, bo ich tam nie mam.

I teraz sobie myślę, że to wszystko jest takie proste, takie ludzkie. I nie ma co szukać nie wiadomo czego. I rzeczywiście wydumane słowa potrafią pieścić, ale kiedy nie są prawdziwe, to prowadzą na manowce. Pewnie nieraz tego doświadczyłaś… Może stałaś przy barze, podszedł jakiś gostek. Popatrzył ci w oczy. Powiedział, że cały świat w nich widzi. I czuje, że jesteście sobie przeznaczeni. Odpłynęłaś w tańcu. Odpłynęłaś w sypialni. A potem dziwiłaś się tygodniami, dlaczego nie zadzwonił. Może związałeś się z tą jedyną, a ona obiecywała ci wierność, deklarując miłość wierszem, a potem zostawiła cię dla twojego kumpla i dziś jemu szepcze do ucha, że jest miłością jej życia. Słowo piękna rzecz, ale tylko wtedy, gdy jest prawdziwe i płynie z serca. Wykorzystywanie go w złej intencji niesie krzywdę. 

Wracając do nas, opowieść o naszym zakochaniu jawi się dziś jako nie tylko romantyczna (to w moim wykonaniu), lecz także miejscami komiczna (to w wykonaniu Pawła), a miłość, wzruszenie i radość to przecież najbardziej wibrujące emocje w tabeli doktora Davida Hawkinsa. Dla niedowiarków mamy zatem naukowe dowody na to, że warto wracać do pięknych wspomnień, że dobrze to robi. Wspominajcie więc ze śmiechem i drżeniem ud. 

Przeczytałam kiedyś, że to „Opowiedz mi, jak się we mnie zakochałeś” lub w ogóle wspominanie romantycznych, wzruszających sytuacji z naszego życia przywołuje pozytywne emocje, emocje z wtedy, a to jedna z cudownych metod na rewitalizację relacji, nawet w tych trudniejszych chwilach naszego związku. Powracanie do momentów wolnych od stresu, pełnych euforycznego drżenia, nieobciążonych setkami obowiązków, drącymi się bachorami, płaceniem rachunków i rat kredytowych, złym humorem z rana, pośpiechem, kryzysami i wymienianiem informacji o rzeczach to do jest zbawienne. Te wspomnienia to taki magazyn pozytywności na gorsze czasy. 

Polecam wam też umieścić w sypialni wasze zdjęcia przypominające o tych mikromomentach szczęścia. Zdjęcia dzieci, pieska i widoczków, won, do salonu. Sypialnia jest tylko wasza! 

Wróciłam do tego rozdziału na dzień przed oddaniem książki do redakcji. Obejrzałam właśnie film. Stary i piękny, o tytule Na zawsze. Zaczyna się romantycznie. On pilot – ryzykant. Ona nawigatorka o mocnym charakterze. Są parą. Szczęśliwą parą. On robi jej niespodzianki, okazuje miłość czynami, ale słowa nie przechodzą mu przez gardło. Ona wielokrotnie pyta: „Kochasz mnie?”. On wymiguje się od odpowiedzi żarcikami. I przychodzi dzień, który zmienia wszystko. Ona czuje, że coś się wydarzy. Przed odlotem wbiega na pas startowy, całuje go po raz ostatni. Nie słyszy jednak tych upragnionych dwóch słów. On ginie w wypadku, ratując przyjaciela. Dopiero jako anioł mówi „kocham cię”, tuż zanim odchodzi na zawsze. Za życia nie zdążył.

I przypomniało mi się to, co opowiedziała moja koleżanka. Strasznie pokłóciła się z mamą, wyszła z domu wściekła. Mama w tym dniu umarła. Dostała udaru i zmarła. Koleżanka nie zdążyła powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Wiele lat nie mogła się z tym pogodzić.  Dzięki tej historii, nawet kiedy poróżnię się z Zaborkiem, mówię mu, że go kocham, za każdym razem, kiedy ma gdzieś wyjść, wyjechać. Bo nie chcę rozstawać się w żalu.

Jak pisał ksiądz Twardowski: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…”. Dodam od siebie: „I spieszmy się mówić im, że ich kochamy”. 

Powyższy fragment pochodzi z najnowszej książki Olgi Kordys-Kozierowskiej „Miłość to czasownik. Jak być ze sobą czulej, bliżej, dłużej. I na większym luzie”.

Miłość to czasownik - okładka