Słowo ode mnie
Piszę tu prosto z serducha o tym, co związkowi robi dobrze, a co źle. W jaki sposób powiedziane „kocham cię” leczy, a w jaki irytuje i po co w ogóle komu słowa, gdy niby tylko czyny się liczą. Piszę o tym, jak przetrwać, kiedy się robi niebezpiecznie, i jak zidentyfikować te groźne momenty, żeby się nie obudzić z ręką w nocniku. A także o zakładaniu i dopytywaniu, czyli o gadaniu bez sensu i z sensem.
Dużo też tu odkryję. O sobie, o moim małżeństwie. Ba, nawet męża o głosu zabranie poprosiłam. Związek w końcu budują zawsze dwie osoby.
Mam nadzieję, że oprócz tego, że otworzysz oczy i zmienisz sposób myślenia o związku, a więc nauczysz się czegoś, to jeszcze się nieźle ubawisz. A potem napiszesz do mnie i podzielisz się swoimi refleksjami.
#miłośćtoczasownik
Miłość to czasownik,
bez ruchu umiera.
Zostawiona sama sobie,
wypłukuje się do zera.
Jeśli chcesz spędzić z kimś więcej niż chwilę szczęścia, musisz zrozumieć i poczuć, że miłość wywodzi się od „kochać”. Żeby przetrwać, potrzebuje ruchu, wysiłku, zaangażowania. Miłość odpowiada na pytania: co czuję?, co on/ona czuje?, co robię?, co on/ona robi?, co się z nim/nią, ze mną dzieje?
„Kto/co” można sobie do nosa wsadzić. Bo to mrozi, wstrzymuje.
Zmieniasz się ty, on się zmienia. Zmieniają się wasze cele, potrzeby, zainteresowania, gusta, smaki i hierarchia wartości. Udawanie, że tak nie jest, oddala, rozwala. Jeśli liczysz na to, że zwiążesz się z kimś i ten ktoś pozostanie taki sam jak na początku, to gorzko się rozczarujesz.
Chcesz żyć długo i szczęśliwie? Zajmij się robieniem miłości.
Chcesz przeżywać wszystko na nowo z kimś starym? Zajmij się robieniem miłości.
„Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś” – Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę
Parole, parole
Antygona głosiła, że „słowami świadczyć miłość to nie miłość”. Liczą się tylko czyny! Takiej wizji świata trzymał się też mój mąż. Za każdym razem, gdy zgłaszałam potrzebę usłyszenia czegoś miłego lub dopominałam się o „kocham cię”, mówił: „Parole, parole! Czyny są najważniejsze!”. Poza tym – co go niezmiernie śmieszyło – dodawał, że przecież na wstępie naszego związku zadeklarował, że kocha, i do tej pory nie odwołał. Sugerował, że przesadzam i zdecydowanie przeceniam wartość słów.
W końcu postanowiłam zastosować tę samą strategię. Przestałam zasypywać go komplementami, szeptać do ucha czułe słówka i słać mokre esemeski z „Tęsknię” lub „Myślę o Tobie” i inne bardziej wyrafinowane. Poza tym świadczyłam miłość czynem. Byłam. Przytulałam się. Rozmawiałam. Ba, nawet, przygotowywałam dobrą kolację, a więc taką jak lubi, dbając o oprawę – czyli muza, świeczki i pełna uważność, bez towarzystwa telefonu komórkowego, a i po dwudziestej trzeciej dokazywałam jak lwica.
Ile wytrzymał bez moich słów?
Trzy dni.
Powróciwszy z pracy trzeciego dnia, zapytał: „Czy coś się stało?”.
Odpowiedziałam: „Dlaczego? Przecież wszystko jest okej, nawet bardziej niż okej”.
On: „Ale nie mówisz nic…”.
Gram dalej (choć w środku gotuję się ze śmiechu): „Jak to nie mówię? Przecież cały czas rozmawiamy?”.
On: „No, ale jakoś tak… nic miłego nie mówisz… obraziłaś się?”.
Ja: „Głupi. Ja obraziłam? A niby za co?”.
On: „Zachowujesz się inaczej. Nawet do mnie nie piszesz esemesów…”.
Ja (że niby Amerykę odkryłam): „Aaaa, czyli jednak słów ci brakuje! Tak? Niemożliwe, przecież to tylko parole, czyny się liczą – podsumowałam triumfalnie. – Przecież jestem tu, nigdzie nie poszłam – dodałam, cytując go nieco złośliwie”.
On: „U mnie tak. Czyny się liczą, bo ja jestem introwertykiem. Ale dla ciebie naturalne są słowa, więc nie rezygnuj z nich. Sama powtarzasz, że trzeba żyć w swojej prawdzie”.
Pomyślałam: „Spryciarz. Chce zjeść ciastko i mieć ciastko”. Obiecałam sobie: „Już nigdy więcej nie będę świadczyć miłości słowem”.
Ile wytrzymałam? Kolejne trzy dni, a może nawet nie. Moja prawda zwyciężyła. Ku jego zadowoleniu. Znowu mówiłam, szeptałam, pisałam, ale coś się zmieniło. Drgnęło. Doświadczenie utraty przyniosło docenienie odzyskania. I doczekałam się kilku „Kocham cię”, kilku gorących esemesów (choć koło Mickiewicza to one nie leżały) i paru „Tak tęsknię za tobą” zamiast „Jeszcze nie zdążyłem zatęsknić, przecież dwa dni mnie nie ma”.
Z czasem jednak słowa znów zniknęły, a ja czułam głód. Zwierzyłam się mojemu przyjacielowi, a on: „Działaj, a nie gadaj. Faceci są zadaniowi. Niech się chłop nauczy. To nic trudnego. Niech sobie przypomnienie wpisze, że na przykład o dziesiątej każdego dnia przesyła ci miłe słowo”. No to ja lecę z tą nową wiedzą do męża i z radością mu to wykładam. On umiera ze śmiechu. A ja oznajmiam, że bardzo tego potrzebuję. Właściwie słów innych używam, takich w naszej rodzinie przyjętych, kiedy się czegoś chce lub nie chce. Od lat już bowiem cytujemy naszą córcię, która będąc kiedyś na tenisie z braćmi, do starszego – który straszył ją wielkim strupem na piszczeli – powiedziała: „Nie jest moim życzeniem widzieć ranę”. Miała wtedy pięć lat. To dla znawców komunikatu „ja” komunikat idealny.
No więc powiedziałam wtedy: „Moim życzeniem jest słyszeć miłe słowa, słyszeć: kocham cię”.
Przekornie mąż zapytał: „Czy będę coś z tego miał?”.
Z kokieterią Marilyn Monroe odpowiedziałam: „Oczywiście… mrau, mrau”.
O dziesiątej dostałam esemesa i tak przez kilka kolejnych dni. Jednakże słowo stymulowane kalendarzem Google nie pieści. Więc podziękowałam mężowi za starania. Przyjął to z ulgą. Słaba jest wartość słów wypowiadanych pod presją. Dlatego gdy mówię do Zaborka: „Kocham cię”, to już nie oczekuję, że odpowie tym samym, w tym właśnie momencie. Bo to ja chciałam to wyznać właśnie tu i teraz. Jeśli jednak odpowiada trochę jak „dzień dobry” na „dzień dobry”, to proszę go, by popatrzył mi w oczy i powtórzył.
Bo jak mówi profesor Bralczyk: „Wyznanie miłości, jeśli ma być udane, musi być dobrze wypowiedziane. Komponent intonacyjny jest tu bardzo istotny”.
Wyobraź sobie, że nawet teraz – po jedenastu latach wspólnego życia – Zaborek, patrząc mi w oczy i wyznając miłość, zawstydza się. A gdy się zawstydza, to zaczyna się wygłupiać. Przyjmuję więc te jego żarciki i śmieję się razem z nim. Nie rezygnuję jednak z mojego romantyzmu.
Wyznanie „kocham cię” nawet po trzydziestu latach związku jest ważne. Nie należy zakładać, że samo bycie z kimś powinno być dowodem miłości i ktoś powinien się domyślić, że jest kochany. Domyślanki mogą bowiem prowadzić na manowce.
Jakiś czas temu rozmawiałam z moim Tatą o tym, jak ważne jest usłyszeć „kocham cię”. Po moim słowotoku Tata stwierdził, że przecież mówienie komuś miłych rzeczy nie powinno być trudne, podobnie jak wyznawanie miłości, gdy się kogoś kocha.
Parsknęłam i zapytałam: „A kiedy ty mi, tato, powiedziałeś, że mnie kochasz?”.
Tata: „Przecież ja jestem twoim ojcem, a nie partnerem. To oczywiste, że cię kocham”.
Ja: „Oczywiste? Nic nie jest oczywiste. Ja mówię moim dzieciom, że je kocham, więc ty też mógłbyś raz na pięć lat powiedzieć”.
Następnego dnia i dziś. Za każdym razem, gdy Tata do mnie dzwoni, mówi, że mnie kocha. Na początku brzmiało to kwadratowo, ja się śmiałam, on się śmiał. Było w tym z mojej strony nawet trochę sarkazmu. Dziś ani on, ani ja się nie śmiejemy. Przyjmuję to wyznanie. Wpuszczam do środka. Odwzajemniam. I jestem wdzięczna za to, że otaczają mnie ludzie, którzy słuchają i działają.
Ten przykład pokazuje, że warto się przełamać, bo powiedzenie drugiej osobie o pozytywnych uczuciach pomaga w umacnianiu relacji. Pięknie piszą o tym Lucyna Kirwil i Jerzy Bralczyk w genialnej w książce Pokochawszy. Co ciekawe, ich zdaniem nawet negatywne słowa w związku mają wartość – o ile potem przedyskutujemy je we właściwy sposób, czyli po prostu (choć wiadomo, nie zawsze jest to proste) mądrze. Weźmy takich Amerykanów, którzy kończą rozmowę, mówiąc sobie: „I love you”. Niby wyświechtana fraza, ale jednak zdaniem Amerykanów oraz Lucyny Kirwil i Jerzego Bralczyka – a także moim – bardzo ważna. Mówią tak po to, by zapewnić drugą osobę, że ich relacja trwa. Kończą rozmowę, każde z nich wróci za chwilę do swoich zajęć, ale mimo to pamiętają – jesteśmy blisko siebie. Profesor Bralczyk twierdzi, że gdy mówi „kocham się”, to po to, by sam się usłyszał – w ten sposób sam się w tej miłości utwierdza. I jest mu z tym dobrze. Dlatego ważne, żeby to wyznanie powtarzać. Dla siebie i dla bliskich. Jak najczęściej.
I jak tu się najeść słowam, jeżeli ktoś słów unika?
Mam taki jeden sposób na „najedzenie się” słowami. Działa tylko co jakiś czas – przesadzić z nim nie można – i muszą być spełnione określone warunki. W naszym przypadku to bycie gdzieś razem w sytuacji intymnej, co nie oznacza leżenia w łóżku. Tu kontakt wzrokowy i uważność robią swoje. Może więc być restauracja, domowe zacisze, ławka w parku… Wypowiadam wtedy zaklęcie: „Opowiedz mi, jak się we mnie zakochałeś”.
Pamiętajcie jednak, że mam przed sobą introwertyka próbującego sprowadzić opowieść do dwóch zdań: „No zobaczyłem cię i się zakochałem się”. Należy skorzystać więc z pytań otwartych, w naszym przypadku wielu. Może i robi się z tego wywiad, jednak głód zostaje nieco zaspokojony. I starcza mi na jakiś czas.
Co ciekawe, po latach historia nabiera kolorów, a nawet innych odcieni. Pojawiają się nowe wątki i można się wiele o swoim partnerze nauczyć. Dziś nie udajemy już, że jesteśmy lepszymi wersjami siebie. Wersja demo zużywa się i zostaje prawda. Bo nie ma sił i ochoty na udawanie kogoś innego, lepszego. Dopasowywanie się, naginanie. Ile można?
My, kobiety, zdejmujemy różowe okulary i pozbywamy się przeświadczenia „zmieni się – zmienię go”, a oni, mężczyźni, zdają sobie sprawę, że my się jednak zmieniłyśmy. Jak w tym starym, ale jarym dowcipie o oczekiwaniach – ona myślała, że on po ślubie się zmieni, a on, że ona się nie zmieni. I obydwoje zdziwieni!
Na przykład kiedy mój mąż porzucił formułę opowieści w stylu, w jakim czuł, że ja bym ją chciała usłyszeć, to zamiast: „I wtedy weszłaś i uśmiechnęłaś się, i ja wiedziałem, że całe życie czekałem na ciebie…”, po kilku latach powiedział, coby się ze mną podroczyć: „I wtedy weszłaś i stanęłaś tyłem przy barze. Zobaczyłem twoją pupę w legginsach i nie mogłem przestać o tobie myśleć… A zakochałem się w międzyczasie”.
I teraz sobie myślę, że to wszystko jest takie proste, takie ludzkie. I nie ma co szukać nie wiadomo czego. I rzeczywiście wydumane słowa potrafią pieścić, ale kiedy nie są prawdziwe, to prowadzą na manowce. Pewnie nieraz tego doświadczyłaś… Może stałaś przy barze, podszedł jakiś gostek. Popatrzył ci w oczy. Powiedział, że cały świat w nich widzi. I czuje, że jesteście sobie przeznaczeni. Odpłynęłaś w tańcu. Odpłynęłaś w sypialni. A potem dziwiłaś się tygodniami, dlaczego nie zadzwonił. Może związałeś się z tą jedyną, a ona obiecywała ci wierność, deklarując miłość wierszem, a potem zostawiła cię dla twojego kumpla i dziś jemu szepcze do ucha, że jest miłością jej życia. Słowo piękna rzecz, ale tylko wtedy, gdy jest prawdziwe i płynie z serca. Wykorzystywanie go w złej intencji niesie krzywdę.
Wracając do nas, opowieść o naszym zakochaniu jawi się dziś jako nie tylko romantyczna (to w moim wykonaniu), lecz także miejscami komiczna (to w wykonaniu Pawła), a miłość, wzruszenie i radość to przecież najbardziej wibrujące emocje w tabeli doktora Davida Hawkinsa. Dla niedowiarków mamy zatem naukowe dowody na to, że warto wracać do pięknych wspomnień, że dobrze to robi. Wspominajcie więc ze śmiechem i drżeniem ud.
Przeczytałam kiedyś, że to „Opowiedz mi, jak się we mnie zakochałeś” lub w ogóle wspominanie romantycznych, wzruszających sytuacji z naszego życia przywołuje pozytywne emocje, emocje z wtedy, a to jedna z cudownych metod na rewitalizację relacji, nawet w tych trudniejszych chwilach naszego związku. Powracanie do momentów wolnych od stresu, pełnych euforycznego drżenia, nieobciążonych setkami obowiązków, drącymi się bachorami, płaceniem rachunków i rat kredytowych, złym humorem z rana, pośpiechem, kryzysami i wymienianiem informacji o rzeczach to do jest zbawienne. Te wspomnienia to taki magazyn pozytywności na gorsze czasy.
Polecam wam też umieścić w sypialni wasze zdjęcia przypominające o tych mikromomentach szczęścia. Zdjęcia dzieci, pieska i widoczków, won, do salonu. Sypialnia jest tylko wasza!
Wróciłam do tego rozdziału na dzień przed oddaniem książki do redakcji. Obejrzałam właśnie film. Stary i piękny, o tytule Na zawsze. Zaczyna się romantycznie. On pilot – ryzykant. Ona nawigatorka o mocnym charakterze. Są parą. Szczęśliwą parą. On robi jej niespodzianki, okazuje miłość czynami, ale słowa nie przechodzą mu przez gardło. Ona wielokrotnie pyta: „Kochasz mnie?”. On wymiguje się od odpowiedzi żarcikami. I przychodzi dzień, który zmienia wszystko. Ona czuje, że coś się wydarzy. Przed odlotem wbiega na pas startowy, całuje go po raz ostatni. Nie słyszy jednak tych upragnionych dwóch słów. On ginie w wypadku, ratując przyjaciela. Dopiero jako anioł mówi „kocham cię”, tuż zanim odchodzi na zawsze. Za życia nie zdążył.
I przypomniało mi się to, co opowiedziała moja koleżanka. Strasznie pokłóciła się z mamą, wyszła z domu wściekła. Mama w tym dniu umarła. Dostała udaru i zmarła. Koleżanka nie zdążyła powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Wiele lat nie mogła się z tym pogodzić. Dzięki tej historii, nawet kiedy poróżnię się z Zaborkiem, mówię mu, że go kocham, za każdym razem, kiedy ma gdzieś wyjść, wyjechać. Bo nie chcę rozstawać się w żalu.
Jak pisał ksiądz Twardowski: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…”. Dodam od siebie: „I spieszmy się mówić im, że ich kochamy”.
Powyższy fragment pochodzi z najnowszej książki Olgi Kordys-Kozierowskiej „Miłość to czasownik. Jak być ze sobą czulej, bliżej, dłużej. I na większym luzie”.
Książka jest już dostępna w druku oraz jako audiobook i e-book
>> Zdobądź wersję z autografem.