„Nie cierpiałam, kiedy moje ulubione bohaterki literackie wychodziły za mąż” – tym zdaniem Traister rozpoczyna swoją książkę. „Małżeństwo, jak mi się wówczas wydawało, odcinało je od życia, które wcześniej wiodły wolne, a nawet jeśli nie były do końca wolne, miały przed sobą przyszłość i możliwości” – pisze dalej. Gdy przerobiła już historie Ani z Zielonego Wzgórza i Jane Eyre, postanowiła poszukać książek, w których kobiety NIE wychodzą za mąż. Cóż znalazła? Opowieści, w których niezamężne kobiety kończyły upokorzone, wariowały lub popełniały samobójstwo. Zgodnie ze słowami Simone de Beauvoir kobiety „wychodzą za mąż, wychodziły, planują wyjść lub cierpią, bo za mąż nie wyszły”. Dla 18-letniej Traister, która właśnie poszła do college’u wszystko to było czystą abstrakcją – z chłopcami wspólnie imprezowała, uczyła się. Miałaby teraz z którymś z nich stanąć przed ołtarzem? „Wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne” – podsumowała Rebecca Traister.
17 lat później, gdy skończyła 35 lat i była w przededniu swojego ślubu zaczęła pisać „All the Single Ladies” – książkę poświęconą kobietom z jej pokolenia. Szły na studia, rozwijały kariery zawodowe, walczyły o swoje projekty, firmy, stanowiska i dopiero, kiedy czuły się spełnione zawodowo, zaczynały szukać stabilizacji w życiu osobistym. Zamiast decydować się na małżeństwo w wieku 20-22 lat, dawały sobie ponad dekadę, żeby realizować swój potencjał.
Wbrew pozorom Traister nie atakuje jednak ani małżeństwa, ani nie chwali pod niebiosa samotności. To, o czym pisze w swojej książce „All the Single Ladies” to możliwość wyboru i jego wpływie nie tylko na życie kobiet, ale i na społeczeństwo. Jak przekonuje, fakt, że kobiety zaczynają wychodzić za mąż w wieku trzydziestu kilku lat to rewolucja, która zmienia także gospodarkę i politykę. Materiał zbierała przez ponad pięć lat, przepytując ponad setkę kobiet. Co odkryła? Przede wszystkim to, że kobiety, które nie decydują się na małżeństwo przed ukończeniem 35 roku życia, nie są ani samotne, ani nieszczęśliwe. Są po prostu niezależne.
Ich niezależność przejawia się nie tylko w tym, że ślub i założenie rodziny odkładają na później, ale także w tym, że twardo negocjują warunki zatrudnienia. Nie mając dzieci i kredytów, mogą więcej zaryzykować i robią to. Efekt? Zarabiają średnio 93% wartości zarobków mężczyzn, redukując znacząco lukę płacową uzależnioną od płci. Zarobione pieniądze chętnie inwestują – w siebie, ale także w aktywa i nieruchomości (te kupują częściej niż mężczyźni). Wiele z nich deklaruje, że nie decyduje się na małżeństwo, ponieważ obawia się, że to będzie koniec ich ambicji. Niektórzy mężczyźni nie akceptują bowiem, że role się zmieniają i wciąż widzą w żonie przede wszystkim opiekunkę domowego ogniska. Dla wielu kobieta niezależna jest synonimem zagrożenia. Te, które czekają dłużej ze ślubem, częściej znajdują partnerów, którzy wspierają je w ich dążeniach i planach. Najlepszym dowodem, że coś się zmienia jest fakt, że w ciągu ostatniej dekady podwoiła się w USA liczba mężczyzn, którzy zostają z dziećmi w domach.
Traister nie unika także bardziej ponurej części statystyk. Nie dla wszystkich kobiet bycie singielką oznacza rozwój i realizowanie ambicji. Dla wielu, zwłaszcza tych, które pochodzą z biedniejszych miast i dzielnic to raczej walka z ciągłą biedą i zadłużeniem. Zwłaszcza, gdy dotyczy samotnych matek. Prawie połowa z 3 milionów Amerykanów, którzy żyją z płacy minimalnej lub niższej to właśnie samotne kobiety. Wciąż wiele kobiet deklaruje także, że rodzina wywiera na nie presję, żeby szybciej zakładały rodziny i decydowały się na dziecko. Ale nawet te, które pochodzą z konserwatywnych domów, odpowiadają, że rezygnacja z edukacji na rzecz małżeństwa jest „ekonomicznie nieuzasadniona”.
Z kolei w sferze politycznej singielki stają się mocną siłą, która stoi za Demokratami. Specjaliści uważają, że to właśnie one zapewniły reelekcję Baracka Obamy. Czy dzięki singielkom w tym roku zwycięży Hilary Clinton? Jeśli wierzyć Traister, Donald Trump ma się czego obawiać.