Krew, pot i zdarte podeszwy. Czy tak wygląda zawód pisarki?

Krew, pot i zdarte podeszwy – pisanie w przypadku Katarzyny Bondy przypomina survival. Ciężka praca i upór opłaciły się – Bonda rozbiła bank z bestsellerami i rusza na podbój świata.

„Jest taka dziewczyna – pisze dobre kryminały. Właśnie wyszła „Florystka”, świetnie napisane” – zachęcała mnie koleżanka. Zaciekawiona sięgnęłam. Kiedy skończyłam zamówiłam od razu dwie inne książki Katarzyny Bondy – „Polskie morderczynie” i „Zbrodnię niedoskonałą”. Potem dostałam propozycję poprowadzenia spotkania w bibliotece – rozmawiałyśmy o powieści, którą szykowała. Bonda pokazywała wszystkim zdartą podeszwę w bucie – efekt dokumentacji, którą właśnie skończyła w Trójmieście. Minęło trochę czasu zanim zorientowałam się, że to nie przypadek, ale reguła – tak pracuje Katarzyna Bonda.

„Pochłaniacz” ukazał się kilka miesięcy później, a Katarzyna Bonda rozpoczęła podbój rodzimych list bestsellerów. Kolejne książki ugruntowały jej pozycję i stały się przepustką na rynek europejski. Niebawem pierwsza część tetralogii z Saszą Załuską ukaże się w Wielkiej Brytanii. Tłumaczenia ukazały się już m.in. w Rosji, Czechach, Niemczech i Holandii. A Bonda zbiera siły do kolejnego survivalu – powoli zaczyna pracę nad czwartą i ostatnią częścią cyklu, „Czerwonym pająkiem”.

O to, czy pisanie to szkoła przetrwania, jak znaleźć równowagę, gdy pasja zaczyna przypominać szaleństwo, czy ryzyko zawsze się opłaca i co potrzebne jest, by poradzić sobie z sukcesem, nie zwariować i dalej robić swoje Katarzynę Bondę pytała Dagny Kurdwanowska.

Zdarte podeszwy – to pamiętam chyba najlepiej z naszego pierwszego spotkania. Kończyłaś pisać „Pochłaniacz” i obaliłaś stereotyp, że pisarz to człowiek, który przyrósł do biurka. Czy Królowej Kryminału zdarza się jeszcze zedrzeć buty podczas dokumentacji?

Zdzieranie butów to stały element dokumentacji. Podobnie jak niedospanie i zmęczenie. Po każdym z wyjazdów dokumentacyjnych jestem chora. Organizm domaga się zaopiekowania, ponieważ jestem sama dla siebie tyranem i chcę zawsze wykorzystać czas na badaniach terenowych nie w stu, lecz pięciuset procentach. Zawsze też mam poumawianych mnóstwo spotkań. Głowa mi dymi od danych, ale to bardzo otwiera na fabułę. Wierzę szczerze, że jeśli ja nasycę się danymi, potem to zaprocentuje w zapisanej opowieści. Wtedy nie zwraca się uwagi na buty, brak szalika czy fakt, że samochód się pobrudził, a w domu panuje nieporządek.

Dlaczego ta dokumentacja jest tak ważna?

Zdobywanie, tropienie danych jest jak obsesja i bardzo to lubię, ponieważ tylko dokumentacja gwarantuje, że moja książka za każdym razem będzie odmienną opowieścią. Rzeczywistość zawsze jest ciekawsza od fikcji, dlatego jest wierutną bzdurą i klasycznym mydleniem oczu, gdy pisarz twierdzi, że sam wszystko wymyślił. Ja przyznaję się bez bicia, że opowieści szukam wokół siebie. Czasem udaję się po nie w najdalsze nieznane mi zakątki, przy pomocy zaprzyjaźnionych przewodników. Tropię dane, wypożyczam, czasem wykradam z prawdziwego życia. Pamiętaj, nigdy nie zdradzaj pisarzowi swoich tajemnic. Jest pewne, że im smaczniejszy sekret, tym szybciej będziesz mogła o tym gdzieś przeczytać.

Aż żałuję, że nie mam żadnego, żeby ci go zdradzić. Chętnie zostałabym bohaterką twojej opowieści.

Pisarz pracuje na tym, co dostał od świata. Jest człowiekiem, pisze o ludziach i dla ludzi. Opowieści są wokół, trzeba umieć je dostrzegać i przetwarzać. Tym różni się pisarz od historyka, dziennikarza czy dokumentalisty, że potrafi wzbić się na poziom metafizyczny. To podstawowa kompetencja autora powieści. Dlatego wszystkie źródła są dozwolone: kodeks karny, gazeta, ludzkie pogaduszki a czasem podpatrzona sytuacja czy detal. Wymyślanie to jedynie spoiwo dla elementów prawdziwych. Trzeba jednak umieć te puzzle układać

Układanie puzzli kojarzy mi się z relaksem. A tymczasem przypomina mi się kolejne nasze spotkanie i twoje „latające” oko – kończyłaś pisać „Okularnika” i ledwo żyłaś ze zmęczenia. Pisanie to ciężka fizyczna praca?

W moim przypadku to survival. Normalnie nie znoszę aktywności fizycznej i męczenia się. Nie wykonuję działań, które powodują, że się pocisz. Tak postępuję w prywatnym życiu. W pracy ten pot – dosłownie i metaforycznie – spływa ze mnie strugami. Może to niezbyt zachęcające i niezbyt estetyczne, ale tak zaiste jest. Wyobraź sobie, że siedzisz kilkanaście godzin bez ruchu, a do tego zachowujesz się jak dzięcioł. Moje opowieści są wielowątkowe, historia zawsze ma kilka poziomów dramaturgicznych, postaci jest cały zastęp. By to poskładać w ciekawą opowieść muszę się ostro nagimnastykować. Na dodatek nie jestem zbytnio uzdolniona.

W takim razie wyjątkowo dobrze się maskujesz. Obserwuję Twój rozwój od „Sprawy Niny Frank” i w brak uzdolnień nie uwierzę.

Bardzo często mi nie idzie, męczę się ze sceną całe tygodnie, dopieszczam akapity i przestawiam wątki, bo te cholerne postaci w pewnym momencie zaczynają żyć własnym życiem i buntują się przeciwko przeznaczeniu, które im zaplanowałam. To jest walka. Tyle, że jesteś na ringu nie godzinę, dwie, nawet nie tydzień. U mnie trwa to miesiącami, latami. Nic dziwnego, że po wszystkim, jak już pokonasz tę hydrę, możesz czuć się wykończona. Jedno latające oko uważam za doprawdy niewielką stratę. Mam wciąż ręce, nogi i ocaliłam serce przed ciosami. Po rekonwalescencji mogę wziąć udział w kolejnych potyczkach z nową fabułą.

Nie boisz się czasem, że pisanie cię pożre? Masz w głowie granicę, która mówi – OK, trzeba przystopować, bo za chwilę to będzie już tylko szaleństwo?

Nie ma takiej granicy. Na takie chwile – kiedy fabuła cię pożera – się czeka. To jak z miłością – boisz się o wzajemność, cierpisz z tęsknoty, masz dylematy czy to właściwie wybrana osoba, czy nie zanadto zlewasz się z nią w całość, ale jednocześnie pragniesz tego zatracenia. I wchodzisz w to, bo to jedyny sposób, by doświadczyć niedotykalnego. Czy to jest szaleństwo? A kto powiedział, że pisarz, a zwłaszcza pisarka, to normalny człowiek. Już na starcie masz do czynienia z wariatem, który woli świat fikcyjny od rzeczywistego.

Wariat, który chce pisać i nie chce się za szybko wykończyć też musi o siebie zadbać. Jak dbasz o formę i pisarski restart?

Cisza. To jest podstawa i jedyny sposób na higienę psychiczną. Czasem musisz zniknąć. Po prostu się anihilować z kakofonii rzeczywistości. Jest to arcytrudne, bo nikt nie lubi samotności, ale konieczne. Dlatego pisarze (ale myślę, że dotyczy to wszelkiej maści artystów i twórców) są tak trudnymi ludźmi do współżycia. Zawsze zdarzają się momenty, że wybiorą swoje dzieło, a osoba towarzysząca jest zmuszona to zaakceptować.

Mówisz, że pisanie to dla Ciebie wielomiesięczny, czasem wieloletni maraton. Jak zatem rozkładasz siły, żeby wystarczyło ich na dokładne stworzenie wszechświata, w którym poruszać się będą Twoi bohaterowie, a potem na opisanie tego wszystkiego i dociągnięcie historii do szczęśliwego końca?

Najpierw głównie leżę. Przez pół roku leżę z kocem na twarzy, bo w ciemności udaje mi się zlikwidować do minimum moją nadpobudliwość i myślę. Potem zaczynam ustawiać konstrukcję, dalej szukam danych. Ten czas jest bardzo aktywny, czuję się jak chimera śledczego z badaczem naukowym. Gromadzę informacje, podsłuchuję dialogi, zbieram typy psychologiczne, kolekcjonuję detale, dociekam, pytam “dlaczego”. Potem wracam i znów leżę, ale już bez koca na głowie. Czytam wtedy mnóstwo materiałów, przeglądam notatki, zakupuję tony książek źródłowych. Nie korzystam z internetu, wychodzę z założenia, że to, co jest dostępne dla każdego jest już wyeksploatowane. Szukam ukrytych znaczeń, elementów zapomnianych, znanych wyłącznie niektórym. Dopiero, kiedy książka ułoży mi się w brzuchu, siadam do komputera i zachowuję się wtedy jak opętana fabułą – nie wychodzę z niej. Uwielbiam ten stan. Wierzę w inkubację. Nie śpieszę się. Nie muszę wydawać kilku książek rocznie. To nie inwestowanie pieniędzy. Dywersyfikacja nie jest tutaj wskazana. Uważam to za profanację literatury. Wkładam w moją pracę całą moją energię, więc nie zamierzam jej rozrzedzać na wiele małych opowieści. Jestem zwolennikiem zasady: lepiej mieć jedną rzecz najwyższej jakości niż cały worek chłamu.

Marlon James, autor „Historii siedmiu zabójstw” ogłosił ostatnio, że pracuje nad trylogią fantasy. Samo stworzenie wszechświata, który opisuje zajęło mu półtora roku. Pierwsza część ukaże się za rok. Podejście Jamesa pokazuje, że pisanie nie znosi pośpiechu i wymaga cierpliwości. Lubisz mieć czas, żeby pobyć ze swoimi bohaterami, wsłuchać się w nich i dobrze ich zrozumieć?

To podstawa. Pytanie jest retoryczne, czy tak? Nie interesuje mnie przedstawianie przebiegu wydarzeń, idzie o znaczenia tych zdarzeń. Zresztą moje książki mają przynajmniej cztery poziomy dramaturgiczne. Owszem, podobno można książkę napisać w kilka miesięcy. Wiem, że są autorzy, którzy piszą w miesiąc, a nawet w dwa tygodnie, choć dla mnie to objaw choroby – biegunka literacka. Efekt jest zawsze ten sam, jak kanapka z fast fooda, co nie zmienia faktu, że zawsze i na takie produkty będą amatorzy. Można i tak, ale po co? Mnie to zajmuje średnio dwa lata, ale pod warunkiem, że sprężam się i doprowadzam do latającego oka, bólu kręgosłupa i zapalenia krtani, czyli idę na ostro. Kiedyś policzyłam, że jeśli dopisze mi zdrowie i będę żyła do osiemdziesiątki, a nie zamierzam odchodzić na emeryturę, mogę jeszcze napisać maksymalnie dwadzieścia książek. Jeśli rzecz jasna poradzę sobie z materią dramaturgiczną i jeśli nie będzie żadnych innych przeszkód. To sytuacja idealna, a trzeba założyć, że w życiu zawsze są przeszkody. Więc realnie wyjdzie tego 15. Czy wobec tego nie jest kluczową kwestią wybór narracji, tematu i gatunku, skoro tak niewiele mogę jeszcze opowieści przedstawić czytelnikom? Czy jest sens zajmować się rzeczami, w które nie do końca wierzę? Czy jest jakikolwiek sens wytracać swoją energię na opowieści, które nie są na tyle doniosłe, by poświęcać im dwa, trzy lata z mojego życia?

Z drugiej strony życie pisarza to dziś straszna gonitwa – listy bestsellerów mają swoje prawa, wydawca chce regularnie nowych książek, machina promocyjna zabiera mnóstwo czasu – spotkania, wywiady, drugie życie na Facebooku. Jak się w tym odnajdujesz? Masz swoje sposoby, żeby się w tym wszystkim nie pogubić i znaleźć skupienie do wymyślania i pisania?

Logistyka jest podstawą. Pamiętaj, że nie mam nic innego. Nie chodzę do pracy, nie zajmuję się gotowaniem zupy dla męża, nie składam skarpet, nie prasuję pościeli, nie sprzątam. Prozę życia ogarniają za mnie inni. Nie mam na to czasu. Piszę książkę, potem muszę ją obronić w mediach. Czas promocji zaliczam do moich obowiązków. A “obowiązek” to słowo, które mnie określa najlepiej.

Piszesz o zbrodni, mrocznej stronie ludzkiej natury. W twoich książkach także ci, którzy ścigają przestępców mają swoje demony, przed którymi uciekają. Kogo trudniej jest stworzyć – wyrachowanego mordercę czy poturbowanego stróża prawa?

Ja się nie zatapiam w mroku. Skąd pomysł? Nie dzielę też moich postaci wedle zawodów czy funkcji dramaturgicznych, lecz wedle ich typów psychologicznych. Gorsi są najbardziej ciekawi. Zawsze. Dobrzy są nudni i zwykle są epizodyczni. Mam zasadę, że tych, którzy są najbardziej tchórzliwi i asekurujący, czynię ofiarami. O nich najmniej się w kryminale pisze (wyjątkiem jest książka “Sprawa Niny Frank”, ale to wynika z konstrukcji fabuły). Nie znoszę tchórzy i konformistów – również w życiu realnym mam na nich alergię. Najwięcej piszę o antybohaterach. Bywa, że stają postacią główną całej serii 🙂

Co Cię przyprawia o ciarki w realu?

O tchórzach już wspominałam. Wyczuwam ich z daleka i wiem, że zawsze generują kłopoty. Będą udawać twojego sojusznika, ale chwilę potem dla ochrony własnej dupy są w stanie cię sprzedać za garść srebrników. Dlatego, jeśli wyczuwam u kogoś ten rodzaj słabości, staram się powiększyć mój bąbel intymności i nie wpuszczam tych ludzi zbyt blisko. Jestem tutaj zgodna z bohaterem serialu “Młody papież” – najefektywniejsze są wtedy relacje formalne/urzędowe. W ogóle nie lubię spoufalania się. Być może dlatego niektórzy błędnie odczytują moje zachowanie jako wyniosłość. To nie jest prawda. Po prostu selektywnie dobieram ludzi, którzy mogą znajdować się blisko mnie i których wpuszczam do mojego świata. Dla przyjaciół natomiast jestem gotowa nadstawiać karku i zawsze wystąpię przed szereg, choćby to oznaczało szkodę dla moich spraw. Są pewne zasady, które są nienaruszalne i nie jest to kwestia moralna, lecz kwestia zaufania. Nie oceniam moich bliskich, pomagam im w każdej sytuacji, bo wierzę, że nie ma takiego bagna, z którego nie można wyjść. Jestem cierpliwa i ugodowa, ale krzywd nie zapominam. Do tchórzostwa dołożyłabym jeszcze zakłamanie i brak honoru. W moim odczuciu nie ma akceptowalnej rzeczy, która mogłaby naruszyć twoją dumę. Jeśli ktoś nie traktuje cię z szacunkiem, nie warto poświęcać mu nawet sekundy swojego czasu.

„Pomysły moich powieści kryminalnych znajduję zmywając. Jest to zajęcie tak głupie, że zawsze rodzi we mnie myśl o zabójstwie” – tak mówiła Agatha Christie. Też masz zajęcia, które budzą w tobie zbrodnicze zapędy?

Prace manualne, robótki ręczne ale przede wszystkim bywanie na salonach, gdzie musisz uprawiać small talk. Wtedy najszybciej przychodzą mi do głowy wątki kryminalne. Mam tam zresztą zawsze pełną menażerię typów do kryminału.

Gatunek, jakim jest kryminał bardzo się zmienił od czasów Herkulesa Poirot i Panny Marple. Ty pokazujesz, że to, co teraz nazywamy „powieścią kryminalną”, jest wciąż wdzięcznym polem do literackich eksperymentów.

Dziś nie ma już granic. Nie tylko w Polsce, ale i za granicą. To, za co mnie krytykowano jeszcze kilka lat temu, dziś jest normą. Mam wielu naśladowców i jestem z tego dumna, choć ci, którzy mnie krytykowali, nigdy nie przyznają, że to moja zasługa. Nie potrzebuję poklasku, ja to wiem, czytelnicy i moi adwersarze również to wiedzą. Bawi mnie to, że kopiują moje założenia dramaturgiczne, sposoby na “wywalanie sufitu” powieści kryminalnej, a nawet sprawy promocyjne, z sesjami fotograficznymi na czele oraz – o ironio! – farbowaniem włosów, sposobem ubierania się, akcjami promocyjnymi czy moimi wypowiedziami żywcem wyrwanymi z kontekstu i przedstawianymi w wywiadach. Nikt nie kopiuje nieudaczników, uznaję to więc za arcykomplement i znak, że działam w słusznej sprawie. Skutecznie.

Nie boisz się, że kopie staną się popularniejsze od oryginału?

Zapewniam, że tak naprawdę nie da się mnie skopiować, bo w przeciwieństwie do kopistów ja zawsze byłam sobą, wszystko, co robię jest szczere, przemyślane, zgodne z moją linią rozwoju, o który dbam i zawsze bezkompromisowe. Jeśli pożyczasz czyjąś tożsamość, karmisz się swoim idolem i choćbyś doprowadziła grę aktorską do perfekcji, twoja słabość do ciebie wróci. Ja oczywiście szykuję jeszcze wiele niespodzianek dla moich czytelników i naprawdę nie obchodzi mnie jak będzie to odebrane przez krytykę lub ludzi, którzy chcą cię wpisać w szablon. Idę własną drogą i nie porównuję się nikim, bo zresztą jestem tylko jedna, walczę o swój unikalny styl zapisu. Wiem, że moi czytelnicy to czują i wiedzą, że wobec nich jestem szczera, że to, co robię płynie prosto z serca, z mojego brzucha. Bo mnie naprawdę obchodzi tylko człowiek, który bierze moją książkę do ręki, przeżywa w trakcie lektury te wszystkie emocje. Tylko dla niego walczę i rewolucjonizuję myślenie o tym gatunku.

W cyklu z Saszą sporo eksperymentowałaś. Pamiętam, że kiedy przeczytałam jedną z pierwszych wersji „Pochłaniacza” pomyślałam – „O Boże, czy polski czytelnik jest na to gotowy?”. Lubisz ryzyko?

Nienawidzę ryzyka i niespodzianek. Ale w pisaniu nie można zakleszczyć się w starych dybach. To podstawa, abecadło. Musisz podnosić poprzeczkę, musisz eksperymentować. To twój obowiązek. Też się bałam. Przy “Okularniku” byłam pewna, że będzie kłopot, bo gdzie taka gruba książka, jeszcze z takim poważnym wątkiem historycznym, a jednak była to najlepiej sprzedająca się powieść roku. W “Lampionach” poszłam jeszcze dalej i nie żałuję, bo jeśli sprawdzać nowy typ narracji to tylko wtedy, kiedy jesteś na szczycie. Wiem, że niektórzy chcieliby, abym trzaskała podobne opowieści, które można łatwo zaszufladkować, ale nie mogę tego zagwarantować. Nudzi mnie to zwyczajnie. Sama chcę wyzwań. To jest właściwa odpowiedź – potrzebuję mieć za każdym razem nową górę do wspinania się.

Wiele mówiłaś o tym, że na początku kariery nie było zbyt różowo – brakowało ci pieniędzy, nie zawsze starczało na rachunki. Co wtedy zdecydowało, że się nie poddałaś, nie rzuciłaś tego w diabły i nie stwierdziłaś, że czas już znaleźć sobie jakąś normalną pracę?

Nie wiem. Byłam młoda i głupia. A to bardzo pomaga – nie bardzo zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, wydaje ci się, że masz więcej sił, niż masz ich w rzeczywistości. Nie wiem doprawdy, dlaczego mi się udało odbić od dna. Może po prostu bardzo wierzyłam, że to możliwe? Myśl wszak jest energią. To nie miało prawa się udać, takie rzeczy zwykle kończą się fiaskiem.

Kiedy patrzysz na swoje osiągnięcia z perspektywy czasu, co twoim zdaniem jest kluczem do sukcesu – talent, ciężka praca, upór?

Wszystkie te rzeczy jednocześnie. Twarda słoniowa skóra, wrażliwość dziecka i ciekawość świata oraz pozytywne myślenie, że masz do zaoferowania coś, co jest godne opowieści. Wiara w to, że piękna historia ma szanse uleczyć świat. Jak widać nie brakuje mi idealizmu, ale rzadko o tym mówię – to bardzo intymne. Ja po prostu wierzę w literaturę, w to, że ona jest karmą dla duszy. Nie interesował mnie nigdy prestiż, bycie pisarzem, zawód jako taki, splendor. Brzmi to absurdalnie, bo dokładnie tego teraz doświadczam, ale to jest tylko skutek moich działań. Mnie zawsze chodziło tylko o książkę. O opowieść. Myślę, że to zadziałało, że po prostu moja literatura uratowała mnie, a nie odwrotnie.

A czego nauczyły Cię błędy, porażki i potknięcia? Są mniej przyjemnie niż sukcesy, ale to z nich podobno więcej się uczymy.

To, kim jesteśmy dziś, wynika z tego kim byliśmy wcześniej, jaką drogę przeszliśmy. Dla mnie to jest oczywiste. Nie byłabym w tym miejscu, nie pisałabym książek, może nawet nie miałabym takiego kontaktu z czytelnikami, gdybym nie pochodziła z małego miasteczka, nie musiała mierzyć się od pełnoletności z trudami życia, wcześnie zarabiać na siebie, gdybym pochodziła z zamożniejszej rodziny. Nie umiałabym radzić sobie z materią opowieści, rozumieć ludzi, obserwować ich, czerpać ze świata dla swoich fabuł, gdybym nie była zawsze otwarta na świat, na nowych ludzi, gdybym się nie uczyła i nie przeszła pokornie wszystkich szczebli “kariery” dziennikarskiej. Ba, nie potrafiłabym analitycznie zbierać danych, gdybym nie była wcześniej dziennikarką, przeszkoloną naprawdę w wielu bojach, bo gazeta ma określony deadline i człowiek musi umieć pracować pod presją czasu. Nie umiałabym wreszcie sama organizować swojej pracy, ogarniać logistyki, dzielić struktury dnia na czas pracy, odpoczynku i życia prywatnego, gdybym nie była matką. Gdybym wreszcie nie przeżyła wielu ciężkich momentów w życiu nie umiałabym opowiadać o smutku, niepokojach, marzeniach i możliwości wstania z kolan, jeśli się tego zaiste pragnie. Nikt za ciebie nie będzie żył i nie doświadczy tego, co możesz doświadczyć. Wierzę, że życie to podróż, pewien rodzaj drogi do przejścia i cel właściwie nie jest ważny. Liczy się to jak podróżujesz, jak traktujesz ludzi na swej drodze, oni oddają tę energię, którą wysyłasz w kosmos. Jeśli jesteś więc dobrym człowiekiem (co nie znaczy naiwnym i łatwo sterowalnym dla innych, bo to jest niedopuszczalne!) możesz liczyć na pomocną dłoń w trudnej sytuacji. A czasem, niektóre etapy trzeba przejść samemu. To też jest potrzebne.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Lubię czuć się wolna. Przeczytaj wywiad z Krystyną Koftą!

Z czego jesteś dziś najbardziej dumna?

Nikt nie jest w stanie wywrzeć na mnie żadnej presji, jeśli na to nie pozwolę. Jedyną presję wywieram sama na siebie, kiedy wykonuje swoje zadania. Pisanie książek to nie tytuły, plakietki. Pisarz nie może popaść w samozachwyt, bo ucierpi na tym przygotowywana opowieść. Ja staram się znikać z moich książek, bo wiem, że i tak spomiędzy wierszy gdzieś mrugam do człowieka, któremu tę historię opowiadam. Nie ma to naprawdę dla niego znaczenia jak wyglądam, ile mam lat, ale ma znaczenie, czy historia trzyma go za gardło i porusza. Presji, by tak pisać chętnie się poddaję za każdym razem, kiedy pracuję. Dlatego też żadne tytuły, plotki i opinie nie mają wpływu na moją pracę.

Jesteś w przededniu brytyjskiej premiery swojej książki, tłumaczenia cyklu z Saszą Załuską wyszły już w innych krajach, m.in. w Rosji – jak się z tym czujesz?

Wyszło też wydanie czeskie, za chwilę wychodzi niemieckie i holenderskie. Na ten moment mam 9 terytoriów, ale wciąż pojawiają się kolejne, jestem w trakcie negocjacji umów wydawniczych. Jest to moment piękny i zatrważający. Prawdziwy test. Boję się, ale to motywujące. Postaram się walczyć o swoją opowieść na każdym z tych rynków.

Niedawno znalazłaś się też na liście 50 najbardziej wpływowych kobiet w Polsce. Co poczułaś, kiedy wyróżniono cię obok Krystyny Jandy, prof. Ewy Łętowskiej czy Ewy Błaszczyk?

Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym. Chyba to wielki zaszczyt, ale nie jestem pewna, czy zasłużony. Nie znam się na tych rankingach, nie rozumiem tych mechanizmów. Cóż ja robię? Piszę. Czy to wystarcza, by znaleźć się na takiej liście? Jest to piękne, patrząc na to w ten sposób. To, co się o mnie pisze w jakimś stopniu dzieje się już poza mną. Nie ogarniam tego. Wiem jedno: z pewnością widok pełnej sali na spotkaniu autorskim, pierwsze miejsce przez trzy miesiące po ukazaniu się książki, sprzedane prawa do adaptacji filmowej i tłumaczenia na wiele języków są o wiele przyjemniejsze dla pisarza niż sytuacja wręcz odwrotna, kiedy siedzisz na targach przy stoliku i nikt do ciebie nie podchodzi, by podpisać książkę (to też przeżyłam, podobnie jak milczenie w mediach po wydaniu powieści). Dlatego zapewniam, że jest mi dobrze, jestem dopieszczona przez czytelników, a nawet kopniaki przyjmuję z dumą i uczę się nowych rzeczy, staram uaktualniać dane w moim pisarskim systemie i wciąż rozwijam, by być w swoim rzemiośle coraz lepsza.

A jak w takim razie postrzegasz swoją konkurencję?

Oczywiście obserwuję rynek i widzę mnóstwo świetnych nazwisk. Mamy w Polsce bardzo dobrą sytuację i wysoki poziom, a jak wiadomo konkurencja jest tylko i wyłącznie motywująca. Dlatego z szacunkiem traktuję każdego mojego czytelnika i daleko mi do egomaniactwa. Wciąż walczę ze swoim ego i staram się być pokorna wobec okoliczności tego spektakularnego sukcesu, który – przyznaję – czasami mnie na tyle żenuje i onieśmiela, że gotowa jestem myśleć, że to tylko bajka. Ale jednocześnie wierzę jedynie w pracę i walkę. Nie mam tzw. szczęścia w życiu. Na wszystko ciężko pracuję, wkładam w to całe serce, czas i energię, jaką posiadam w danej chwili. To jest jedyne co mogę zrobić. Nie sztuką jest bowiem zdobyć tron, sztuką jest go utrzymać.

Zostałaś Królową, rozbiłaś bank z bestsellerami, ruszasz na podbój świata – jakie cele, plany i ambicje ma teraz Katarzyna Bonda?

Teraz mam jeszcze tydzień, dwa ferii, a potem zabieram się do pracy nad “Czerwonym Pająkiem”. To wszystko. Nie zajmuję się myślami o zdobyciu Mount Everestu. Po prostu zamierzam napisać kolejną książkę.

Przeczytaj także

Portal sukcespisanyszminka.pl

Fundacja WłączeniPlus
ul. Podchorążych 75/77/2
00-721 Warszawa

kontakt@wlaczeniplus.pl

Wesprzyj Nasze działania

40 1600 1462 1717 1383 1000 0001

Bank BNP Paribas Polska S.A.

 

Patronite:

www.patronite.pl/sukcespisanyszminka

Copyright © 2024 | WłączeniPlus

Projekt i realizacja: Be About Hybrid Agency