Puszcza (Foto. Canva Pro)

Życie w zgodzie z naturą

Dagny Kurdwanowska

Joanna Kossak o swojej ciotce, Simonie, opowiada z błyskiem w oku i niezwykłą energią. Łączyła je wyjątkowa więź i miłość do przyrody. Joanna uczyła się od Simony jak żyć w zgodzie ze sobą i swoją pasją. Zanim jednak znalazła swoje miejsce na ziemi, musiała przepłynąć przez wzburzone wody. Dagny Kurdwanowskiej opowiedziała o Simonie, życiu na Dziedzince, sile kobiet z rodu Kossaków i wolności, którą daje bycie sobą.

Kiedy mamy dość wszystkiego, lubimy mówić „Rzucam wszystko i wyjeżdżam w Bieszczady”. Pani naprawdę to zrobiła, rzuciła wszystko, ale zamiast w Bieszczady wyjechała do Puszczy Białowieskiej.

I to w 1992 roku.

Czyli zanim rzucanie wszystkiego i wyjeżdżanie w leśną głuszę było modne.

Miałam wtedy 27 lat. Uważałam, że i tak za późno podjęłam tę decyzję. Przynajmniej o 20 lat. Był taki moment, kiedy Simona Kossak rozważała, czy mnie adoptować, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Kiedy patrzę na to z perspektywy, wiem, że wszystko ma swój sens – nawet, a raczej zwłaszcza, to, co wydaje nam się nie do przejścia. Gdybym jako dziecko została pod kloszem Simony moje życie byłoby błogostanem – to pewne. Ale żal, że tak się nie stało traci ważność w porównaniu z wiedzą o sobie – o tym, ile mogę udźwignąć, gdzie są i czy w ogóle istnieją granice mojej wytrzymałości, oraz o tym, że praktycznie nie ma rzeczy niemożliwych. Tę wiedzę zdobyłam dzięki tzw „ciężkim przejściom”, ucząc się pływać w bardzo głębokiej i wzburzonej wodzie. Simona była daleko, ale była moją latarnią morską, dzięki której wyszłam z tego cało.

Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z Puszczą?

O matko, oczywiście! Pierwszy raz przyjechałam do Białowieży kiedy miałam 7 lat. Moje życie w Krakowie było już wtedy horrorem. Miałam trudne relacje z moją mamą, która właściwie nie za bardzo się do tej roli nadawała. Byłam dzieckiem, które fascynowało się różnymi potwornościami. Miałam może z 10 lat, kiedy przeczytałam „Anus Mundi” Wiesława Kielara. Wcześniej zaczytywałam się w „Popiołach”. Kraków i atmosfera, która w nim panowała tylko tę moją ponurą wizję świata potęgowały. I nagle z dusznego Krakowa trafiłam do bajki Simony i Lecha na Dziedzinkę. Prawdziwym cudem było to, że mimo konfliktu z Simoną, moja matka odstawiała mnie latem do swojej znienawidzonej siostry do Białowieży. Uznała, że dzięki temu będzie miała na dwa miesiące spokój z dzieckiem. A ja odkryłam zupełnie nowy świat. Niektórzy warunki życia na Dziedzince mogliby uznać za spartańskie, bo nie było tam m.in. prądu. Ale co tam prąd, kiedy Simona miała dzikie zwierzęta!

Na Dziedzince mieszkał m.in. kruk, dzik, rysiczka, osioł, kuna.

Tak, ciągle ktoś przynosił jakieś ranne albo zbyt młode, by sobie mogły poradzić, zwierzaki. Simona z Lechem przyjaźnili się z kilkoma ogrodami zoologicznymi. Czasem podsyłali im jakieś zwierzęta. Tak trafił do nich mały dziczek – loszka. Dla mnie to był raj.

Pamięta Pani pierwsze zwierzątko, którym się samodzielnie opiekowała?

To były patyczaki. Właściwie to były patyczaki Simony, ale powierzyła mi opiekę nad nimi. To było bardzo odpowiedzialne zadanie. Musiałam karmić je trzykrotką, sprawdzać, czy wszystko w porządku z ich jajeczkami, które przypominały trochę nasionka gorczycy. Od kiedy pamiętam, świat zwierząt i przyrody to był mój świat, w którym czułam się na miejscu. Podobnie jak Simona czułam się nie na miejscu wśród ludzi. Zanim pojechałam do Białowieży miałam fantastyczny trening na Kossakówce. Dom otaczał park, ale nie było tam angielskich trawniczków. Była za to rosnąca na 70 centymetrów kupkówka. Dla małej dziewczynki to była dżungla. Godzinami potrafiłam siedzieć w trawie, oglądać mrówki, mszyce i różne robaczki. Kiedy miałam jakieś trzy i pół roku przydarzyła mi się przygoda, którą znam tylko z rodzinnych opowieści, bo sama tego nie pamiętam. Mama zawsze miała słabość do szybkich samochodów. Była nawet kierowcą rajdowym. Uwielbiała bić też rekordy. Pociąg do Zakopanego jechał wtedy pięć godzin, a moja matka pokonywała tę samą trasę w 45 minut. Nie cierpiałam jeździć z matką, bo nie dość, że paliła w samochodzie jak smok, pędziła, to jeszcze zawsze się na mnie złościła. Źle znosiłam szybką jazdę i podczas tych rajdów wymiotowałam. Nie tolerowała tego. Pewnego razu tak się zdenerwowała, że mnie wywaliła z samochodu na Zakopiance i pojechała dalej. Kiedy rozum jej wrócił i przyjechała po mnie, okazało się, że mnie już tam nie ma. Podobno szukała mnie przez półtorej godziny. I chyba tylko cud sprawił, że kiedy znów przejeżdżała, ja się w końcu wychyliłam z krzaków przy drodze. Przez cały ten czas byłam w rowie obok, gdzie były kijanki oraz różne ciekawe żyjątka. I ja tam sobie siedziałam i oglądałam to wszystko. Jestem wdzięczna losowi, że zesłał mi rodzinę, w której obok mojej matki była też Simona.

W jakim stopniu Simona wpływała na pani postrzeganie świata – natury, zwierząt, roślin?

Myślę, że więź, jaka mnie z nią łączyła silnie wpłynęła na to, że tak kocham przyrodę. W Simonie to był rodzaj atawizmu. Dostrzegała go też i wzmacniała we mnie. Simona pokazała mi kierunek. Dzięki temu jestem dziś, kim jestem i mogłam zrealizować swoje marzenia.

Powroty do Krakowa były trudne?

Okropne. Wracałam z Białowieży nieszczęśliwa i zapłakana. Czułam się w Krakowie jak więzień, którego zsyłano do karceru. Dopiero, kiedy znów jechałam do Simony czułam się jakbym wracała do domu. To na Dziedzince było wszystko to, co kochałam, co mnie pasjonowało – zwierzaki duże i małe, robaczki, roślinki, wielki prawdziwy las. Ciepły, mądry dom. To była bajka.

Bajka, która dawała pani poczucie wolności?

Kiedy wjeżdżałam na Dziedzinkę od razu czułam radość. Czułam, że wszystko jest tu, gdzie trzeba i tak jak trzeba. Jakby ostatni element układanki wskakiwał na puste miejsce. Nic nie zakłócało tego, co czuję, co myślę, kim jestem i czego chcę. I dla mnie to była wolność. Po latach zrozumiałam, że to nie tylko jest kwestia znalezienia sobie właściwego miejsca, ale także tego, co człowiek w sobie nosi i co ze sobą przywozi – jakie ma oczekiwania, pragnienia, lęki. Proszę zobaczyć, co się dzieje, kiedy człowiek jest nie tam, gdzie chce być, robi nie to, co chciałby robić i jest kimś, kim nie chce być. W głowie pojawia mu się tysiąc przeszkadzaczy, szuka sposobu na ucieczkę, nie potrafi skomunikować się ze sobą, a jeśli potrafi, to rzadko siebie słucha. Tak wielu z nas realizuje cudze scenariusze na życie. Skupiają się na tym, czego oczekują od nich inni i rezygnują z tego, co w nich jest. Ludzie mówią mi często, że podziwiają Simonę, że podziwiają Lecha Wilczka, mnie, za to, że mieliśmy odwagę żyć tak jak chcieliśmy. A ja myślę, że odwagi wymaga przechodzenie przez życie, nie będąc w zgodzie ze sobą. Dla mnie robienie tego, co kocham to coś najprostszego i najbardziej naturalnego na świecie. W Puszczy mieszkam w domu bez prądu i jest mi dobrze. W Krakowie miałam wszystkie wygody, ale udawałam tam kogoś, kim nie byłam. I to dopiero było trudne. W pewnym sensie kluczem do szczęścia jest egoizm.

PRZECZYTAJ TAKŻE: W lesie boję się tylko myśliwych. Wywiad z Adamem Wajrakiem

Egoizm?

Tak, ale nie rozumiany jako powierzchowne samolubstwo, tylko jako szczerość wobec siebie i zrozumienie tego, kim się jest, co naprawdę chce się robić. Potem po prostu to realizować. Zrozumienie tego pozwala nam robić to, do czego jesteśmy stworzeni. A wtedy nie tylko jesteśmy najlepsi w swojej dziedzinie, ale jeszcze wszyscy wokół nas też są szczęśliwi.

Simona też potrafiła tak żyć?

Tak. Ona żyła swoją pasją. Napędzała ją nieskończona ciekawość świata, pęd do wiedzy i do odkrywania. Kiedy jest się naukowcem, a Simona była naukowcem z krwi i kości, bardzo szybko dostrzega się, ile w nauce jest jeszcze białych plam. Oddawała się więc temu, żeby jak najwięcej tych białych plam wypełnić wiedzą. Tak bardzo kochała to, co robiła, że przez kilka lat nie brała urlopu. Mówiła, że to bez sensu, bo przecież ta praca była dla niej jak wakacje. Potrafiła pracować po 11-12 godzin. W końcu uzbierało jej się chyba sześć miesięcy zaległego urlopu i z urzędu wymusili na niej jego wykorzystanie. Większość tego czasu i tak spędziła w pracy.

To nie był pracoholizm?

Nie, ona po prostu szaleńczo kochała to, co robiła. Jeśli coś ją ciekawiło, zgłębiała to do spodu. Podobnie było, kiedy odkryła fotografię, a potem film. Robiła rewelacyjne zdjęcia. Simona nigdy się nie nudziła. Była w fantastycznym kontakcie ze sobą. Robiła to, co powinien robić każdy człowiek – żyła swoją pasją. Bywało, że spierała się z Lechem o łacińską nazwę jakiejś rośliny. Kłócili się godzinami, potem się na siebie obrażali, przez trzy dni się nie odzywali, póki nie okazało się, kto miał rację. Te kłótnie też brały się z niesamowitej pasji dwojga ludzi. I powiem pani, że to nie jest tak, że każdy powinien rzucać wszystko i jechać w głuszę. Nieważne, czy człowiek utożsamia się z leśną głuszą, czy z pracą w korporacji. Wszystko, z czym musi się mierzyć powinno mieć bezpośredni związek z nim. Jeśli to biznes jest jego powołaniem, to i pracując w korporacji nadal żyje w zgodzie z naturą.

Bo żyje w zgodzie ze sobą?

Dokładnie tak. Życie jest sinusoidą. Ludzie, którzy znaleźli w życiu równowagę rozumieją, że nie oznacza ona stanu ciągłej błogości i szczęścia, bo coś takiego w przyrodzie nie istnieje. Potrafią przyjąć właściwą perspektywę, kiedy muszą stawić czoła różnym wyzwaniom. Równowaga sprawia, że nic nimi nie zachwieje i dzięki temu są silniejsi. Na Dziedzince zrozumiałam, że nie ma ludzi miernych. Każdy ma jakiś swój talent – jeden jest genialnym fotografem, ktoś inny badaczem, a ktoś jeszcze świetnym księgowym, szefem korporacji albo gospodynią domową. W Białowieży przez chwilę uczyłam angielskiego w gimnazjum. Uwielbiałam to. Zrobiono tam rzecz straszną – podzielono dzieci na dobrych uczniów i tych słabych, którzy zdaniem nauczycieli nie rokowali. Zrobiono dwie klasy. W jednej wylądowali ci wzorowi, w których pokładano nadzieje, a w drugiej dzieci z domu dziecka i rodzin patologicznych, na których postawiono kreskę. Nie dziwię się, że te dzieciaki czuły się jakby ktoś wyrzucił je na śmietnik. A wystarczyło przeczytać ich akta, żeby zobaczyć, że trudności w nauce to nie ich wina. Za każdym z tych dzieci stała jakaś straszna historia, przy której wysiadały wszystkie horrory. Większość z tych dzieci przeszła przez niewyobrażalne rzeczy i przeżyła więcej niż niejeden były łagrowiec. Po kilku miesiącach pracy z nimi udowodniłam, że te dzieci też potrafią osiągać dobre wyniki – wystarczy poświęcić im trochę uwagi, szacunku i empatii. Na moim przedmiocie dostawali szóstki. To pokazuje, że nie ma ludzi-śmieci. Jest tylko otoczenie, które tak ich traktuje. Nie ma też ludzi z natury złych. Ludzie zła się dopiero uczą. Gdyby każdy robił to, co Simona, realizował swój potencjał i czerpał z tego siłę, byłoby znacznie więcej szczęśliwych ludzi.

Skąd Simona miała tę siłę?

Może stąd, że musiała o siebie walczyć od najmłodszych lat. A nie miała lekko, bo rodzice stale dawali jej odczuć, że zawiodła ich oczekiwania. Najgorsze dla nich było to, że urodziła się dziewczynką. Wszyscy oczekiwali, że to będzie syn. Nie widziano jej talentów. Była nieudanym dodatkiem do rodzinnej historii. Na szczęście los obdarzył ją mocnym charakterem, więc zamiast płakać, pogroziła pięścią i powiedziała – To ja wam, cholera, jeszcze wszystkim pokażę. Simona była bardzo silną kobietą, a jednocześnie niesamowicie ciepłym człowiekiem. To, że nie cierpiała gatunku homo sapiens, nie przeszkadzało jej zupełnie, żeby sympatycznie porozmawiać sobie z paniami w sklepie, z mechanikiem, poświęcić czas i serce zdolnym młodym ludziom. Ludzie ją uwielbiali. Potrafiła przełożyć to, czego doświadczyła w dzieciństwie na coś pozytywnego. Nie chciała się na nikim mścić, odgrywać się i demolować pół świata z gniewu. Chciała pokazywać ludziom, jak piękny jest świat, jak magiczna i bogata jest przyroda.

Miała do tego niezwykły dar. W swoich książkach pisze o przyrodzie w sposób fascynujący. Nawet o zwykłej pokrzywie potrafi opowiadać jak o cudzie natury.

Bo patrzyła na ten świat z miłością. My jesteśmy straszeni przyrodą, bajkami o złym wilku, złym korniku, który pożera biedne drzewa, więc trzeba te drzewa zaraz wyciąć. Z drugiej strony, różne groźne zwierzęta zmieniamy w pluszaki i wkładamy dzieciom do łóżeczek – takie misie, na przykład. Przyrodę albo infantylizujemy albo jej nie rozumiemy. Simona pokazywała jak patrzeć na nią z ciekawością, jak ją rozumieć i jak jej doświadczać.

Simona była silną, charyzmatyczną kobietą. Dawała innym wolność bycia sobą?

Mnie tak. Dopóki byłam dzieckiem. Kiedy urosłam i byłam nastoletnią dziewczyną nasze relacje stały się trudniejsze. Miałam pecha, bo z twarzy i z głosu zaczęłam jej przypominać moją matkę, która wyrządziła jej mnóstwo zła. Przestałam być jej małym Kajtkiem, któremu czytała i podsuwała książeczki, któremu pokazywała świat. Potem na kilka lat w ogóle przestałam jeździć na Dziedzinkę. Dostałam szlaban od Simony, bo nie zdałam matury. Powiedziała, że dopóki nie zdam, nie mam czego tam szukać. Zdałam wreszcie za czwartym razem, ale wtedy już pochłonęła mnie konieczność zarabiania na życie potem nasilenie choroby mojej mamy, więc też nie jeździłam. Simona uważała, że idę w ślady mojej matki. Do głowy jej nie przyszło, że to była walka o przetrwanie. Bolało mnie to, że choć byłyśmy sobie tak bliskie, nie potrafiła czytać moich zachowań.

Jak wyglądało wówczas Pani życie?

W Krakowie byłam generalnie pochłonięta zarabianiem na życie i zagłuszaniem ponurej rzeczywistości na tysiąc różnych sposobów. Imprezowałam do białego rana, otaczałam się ludźmi, piłam sporo alkoholu. Wstawałam w południe, projektowałam, byłam bizneswoman, menedżerką, robiłam wszystko, żeby zagłuszyć poczucie pustki. Nie byłam w stanie zostać sama ze sobą na chwilę, bo wtedy docierało do mnie, że jestem w czarnej dziurze. Nienawidziłam ciszy. Kiedy więc ogłosiłam w Krakowie, że wyjeżdżam do Białowieży, to wszyscy pukali się w czoło, pytali co ja tam będę robić.

Znała Pani odpowiedź na to pytanie? Wiedziała Pani, czego szuka w Białowieży?

Człowiek ucieka przed sobą, kiedy jest tam, gdzie nie chce być. W Białowieży w ciągu trzech dni z imprezowiczki, która szła spać o piątej rano i wstawała w południe, zmieniłam się w dziewczynę, która szła spać o siódmej wieczorem i wstawała o trzeciej nad ranem, rozpalała w piecach, karmiła liczny inwentarz, pracowała w ogrodzie i z radością wykonywała wszelkie prace domowe. Alkohol przestał mnie interesować, przestałam palić, jeść mięso – używki poprawiające nastrój stały się zbyteczne. Nagle okazało się, że jestem w miejscu, w którym cokolwiek robię, robię w całkowitej zgodzie ze sobą. To mi uświadomiło jak źle było mi ze sobą w Krakowie. Kiedy widzimy, że ktoś ciągle ucieka, dajemy mu różne rady – żeby się skonfrontował ze sobą, ze swoim lękiem. Ja bym takiej osobie poradziła po prostu, żeby posłuchała siebie i dowiedziała się, o co jej w życiu chodzi.

Wtedy łatwiej stawić czoła temu, co niesie życie?

Skupiając się na sobie skupiamy się na rzeczywistym problemie, a nie na abstrakcji. Na Dziedzince życie składało się z realnych problemów, a nie z wymyślonych. Realne problemy miały bezpośredni związek z samymi zainteresowanymi – wybór tematu badań (Simona), wybór tematu albumu (Lech), co posiać i kiedy, żeby były zapasy na zimę, zgromadzić opał na zimę, zadbać o dziesiątki zwierzaków. Problemy abstrakcyjne, to np. zapaść w firmie, w której jesteś harującym jak wół trybikiem, w wyniku której kończysz ze stanem przedzawałowym, chociaż poza pensją nie łączy cię z tą firmą absolutnie, totalnie NIC. Albo kiedy walisz głową w ścianę mantrując za co mnie to spotyka? Dlaczego akurat mnie, kiedy tylu zadowolonych bydlaków dookoła? Rozdzieranie szat zużywa całą naszą energię, którą w innym przypadku przenieślibyśmy góry. Cała sztuka polega na zajmowaniu się tym, co jest ci bliskie, na co masz wpływ – skupiasz się na tym co istotne i działasz najlepiej jak potrafisz. Mam syna z autyzmem, który był ciężko upośledzony. Na początku mówiono mi, że przeżyje może rok. Nie przyjęłam tego do wiadomości i skupiłam się na szukaniu skutecznych rozwiązań. I udało się – mam pięknego,wysoko funkcjonującego, empatycznego, syna atletę. Autyzm nie musi być końcem świata.

Ta siła, którą Pani ma w sobie też chyba łączy Panią z Simoną?

Simona była doskonałą nauczycielką i oceanem spokoju. Poznawszy zwierzęta, poznała też naturę ludzi. Dawała wolność, jednocześnie wyznaczając jej granice. Ta nauka okazała się bezcenna, kiedy wychowywałam swojego syna. Dzieciom z autyzmem trzeba stwarzać ogromne poczucie bezpieczeństwa, wydzielając co do centymetra granice ich przestrzeni i wolności. Jeśli nie ma tych granic, dziecko wpada w panikę, agresję, zaczyna szaleć, atakować rodzica. Bez Simony nie zrozumiałabym ludzi i nie poradziłabym sobie z wychowaniem syna.

Ma pani poczucie, że jest pani w punkcie równowagi?

Czuję, że się do tego zbliżam. Jest we mnie coraz większy spokój, poczucie sensu i celowości życia. Dziś czuję, że wszystko jest dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu.

Czego dziś, poza miłością i szacunkiem do przyrody, możemy uczyć się od Simony Kossak?

Dowiedz się, kim jesteś, co jest twoją pasją i idź za tym. Szukaj siebie, znajdź siebie, a wszystko będzie dobrze.